Strona:PL Jaworski - Historje manjaków.djvu/128

Ta strona została uwierzytelniona.

dzisz? Czekaj, wiesz ty przypadkiem, gdzie jest jaka droga zacna, ratunek dla smutnego człowieka, któremu wciąż wszech­‑wobec cięży? Nic nie wiesz, a gnasz. Chłopie durny! Usta wykręcasz i wiercisz się, czyś oszalał? Spokojniutko, warjacie, spokojniutko, kułakiem w zęby cię zdzielę, tak, a teraz się oblizuj. Smakowało, co? Jak pies mi tu przywaruj i słuchaj: Syneczek twój, Franuś, ladaco, spadkobiercą będzie i panem nielada jakim. Już moja w tym głowa. Oj, na fircyka­‑galanta dyrektorek mój go wystrychnie. Ale tobie, ścierwo, zaraz musi być koniec. Abyś się potym może nie panoszył, na dyrektorku papierków nie wymuszał, wstydu i zakały dobrodziejowi nie przynosił, abyś człowieka dobrego nie przedrzeźniał i wiedział, kanaljo, już raz wiedział, kędy droga prawowita dla ciebie, dla wszystkich. Tak mi Pan Bóg dopomóż, że już z tobą koniec. Nie chciałeś całować, to splunąć ci w usta. Tak — a nie charcz, nic nie pomoże, dalej w mgiełki pognasz, jako chciałeś, choć pewnikiem nie miarkujesz po co i za co. Jeno kierunek nadam ci zacny, stelmachuniu, ścierwo — — —
Taras przyklęknął, siły zebrał, głęboko westchnął. A potym stygnącą ofiarę pięścią między oczy zdzielił. I migiem stelmacha za kostki nóg oburącz pochwycił, jak łuk w tył się wygiął i, zawijając ciężarem ponad poręcz mostu, w ulewę nim świsnął. Jak wzdęta pierzyna westchnęła rzeka. Wnet jednak zwalił się na nią deszczowy szum.
Żałobnik wodę z czapy strzepnął, błoto z rąk wytarł w podszewkę kieszeni i zmierzwione boko-