Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 057.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.




V.

Hafid pogardzał z głębi duszy całą cywilizacją i wszystkiemi jej wymysłami. Po staremu — na grzbiecie wielbłądów zwoził na targ daktyle, jak ojciec jego i praojciec i prapradziad w zamierzchłych onych czasach, kiedy Pustyni Libijskiej nie przerzynały jeszcze koleje jedno- ani dwuszynowe i nie latały nad nią ptaki z płótna i metalu, noszące ludzi we wnętrzu.
On też był jedynym może człowiekiem na świecie, który się cieszył całem sercem, że mimo nadzwyczajnych wysiłków, nie udało się zamierzone nawodnienie Sahary. Jemu wystarczała zupełnie rodzinna, palm daktylowych pełna oaza i targ ludny w mieście nad Nilem.
Ranek był wczesny. Z dwoma pomocnikami, siedząc na grzbiecie starego dromedara, prowadził ośm wielbłądów, uginających się prawie pod ciężarem juk — i cieszył się naprzód myślą, że oddawszy ładunek do magazynów, za otrzymany grosz upije się wraz z towarzyszami do nieprzytomności. Bo trunek była to jedyna rzecz, którą w cywilizacji cenił i poważał. Ałłach też na starość stał się wyrozumialszym i aby nie zniechęcać do reszty słabo wierzących weń zwolenników, nie zabraniał już im tak srodze rozpalających napojów.
Cieszył się więc Hafid w prostem sercu swojem, że na oazie rosną palmy i rodzą daktyle i że on ich owoc wozi do