Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 066.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   58   —

ocknął się z zamyślenia i żaglami począł chwytać powiew, zwracając dziób ku widnym ruinom w oddali.
Przez czas pewien mknął samotnie w blasku księżyca, ale w miarę, jak się zbliżał ku dawnej świątyni Izydy, spotykał łodzie coraz liczniejsze, różnorakie, aż wkońcu dostał się w tłum, z pod którego wody prawie nie było widać. Dążyli wszyscy w stronę zwalisk prześcigając się wzajemnie i cisnąc; tu i owdzie rozlegały się klątwy przewoźników lub krzyk kobiet, przestraszonych nachyleniem się wątłego statku, z boku przypadkiem wiosłem uderzonego. Liczne łodzie motorowe, elektrycznością gnane, zaledwie mogły się poruszać w tym tłumie, torując sobie z trudem drogę błyszczącemi dziobami.
Jacek, zyskawszy szczęśliwie parę metrów wolnej przestrzeni, rozpostarł znów skrzydła samolotu i puścił w ruch śrubę powietrzną.
Lekko jak mewa, zrywająca się z toni do lotu, uniósł się w górę i zakołował wysoko ponad ciżbą ludzi stłoczonych. Błyszczały pod nim w dole różnemi światłami łodzie na szeroki zalew rzucone, jak garść ogników z ręki wysypana... Gdzie miejsca było nieco więcej, toń powtarzała odbiciem ognie, na łodziach płonące, rozrywając je drobną falą na żywe, rozedrgane złote plamy wydłużone.
Świątynia Izydy gorzała światłem od wnętrza, jak gdyby słońce w niej schowano pod rozpiętemi na bezgłowych kolumnach purpurowemi zasłonami.
Przy resztkach pilonów u wejścia czuwały straże, odbierające od przybyłych karty wstępu i oddające ich pod opiekę przewodnikom, którzy w zalanym wodą chramie łodziom wskazywali miejsca. Jacek z góry rzucił w chustkę owinięty swój bilet i opadł skrzydlatem czółnem na wodę w pierwszym, nie nakrytym przedsionku świątyni.
Kolumny potwornych rozmiarów sterczały tu z gładkiej toni połową ciała, pleśnią już na granicy zetknięcia się z wodą objęte, ale u góry błyszczące niezniszczalną krasą barw, co tyle