Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 115.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   107   —

I znów wyszedł kolor czerwony. I jeszcze raz. Czterokrotnie. Poczęto już poglądać nań z zazdrością, jak na szczęśliwego gracza: suma leżąca na stole i bezsprzecznie jego, jego własna, była naprawdę ogromna. Czuł w szyi duszące tętna krwi — chciał chwycić pieniądze i uciekać.
— Do piątego razu, powiedziałem!
Pot kroplisty wystąpił mu na skroń. Jeśli jeszcze teraz suma się podwoi...
Krupier, kładący karty, rozglądał się wkoło z talją w ręku, pytając wzrokiem, czy wszystkie stawki są już na miejscu.
— Nie, nie! to niepodobna, aby jeszcze raz wyszedł kolor czerwony! — huczało Łachciowi w głowie.
— Rien ne va plus!
Gwałtownym ruchem chwycił grabki i przegarnął stos banknotów na sąsiednie pole w środku stołu — właśnie w chwili ostatniej, gdy już pierwsza karta padała.
Czekał z zapartym oddechem.
— Rouge gagne, couleur perd.
Łacheć właśnie z pola czerwonego przesunął stawką swoją na »couleur«. Przegrał wszystko.
Jakoś go to nie dotknęło. Aż się sam zdziwił. Poczuł tylko straszną zawziętość.
— Dobrze mi tak — pomyślał. — Trzeba było zostawić. Teraz się poprawię.
Co tylko mógł w rozwartą dłoń zaczerpnąć, nabrał z pozostałej reszty w kieszeni i postawił na »rouge«.
Karty ze znanym mu drażniącym szelestem poczęły z ręki krupiera padać na skórzaną podkładkę. Łachciowi sekundy wydawały się niezmiernie długiemi. Niby obojętnie podniósł oczy i zaczął się przyglądać graczom około stołu. Zajął go naprzeciw za krzesłami stojący, brodaty żyd, który, chociaż sam nic nie postawił, patrzył w najwyższem podrażnieniu za grą w rękach krupiera, kręcąc głową nerwowo i mlaskając językiem po wyschniętem snadź podniebieniu.