Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 180.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.




XIV.

Była godzina południowa, kiedy samolot Jacka, wracającego od lorda Tedwena, opadł na platformę dachową domu jego w Warszawie. Jacek wyskoczył szybko z siedzenia i zadzwoniwszy na mechanika, aby się zajął maszyną, zbiegł po schodach na dół. Ogarniał go dziwny niepokój, którego sobie nie umiał wytłumaczyć: pilno mu było do pracowni, — miał wrażenie, jakby się tam stało coś pod jego nieobecność...
Myśl ta dręcząca naszła go w pewnym momencie podczas drogi, gdy wysoko po nad ziemią na powietrzu zawieszony napróżno jeszcze śledził okiem we wschodnich krańcach widnokręgu miasta rodzinnego. — Od tej chwili pędził też z zawrotną szybkością, największą, na jaki stać było lotny jego pojazd. Warczenie śruby, rozdzierającej oszalałemi śmigami powietrze, łączyło się ze świstem wichru nieustannym; Jacek musiał założyć maskę na usta, aby umożliwić sobie w tym pędzie niesłychanym oddychanie... Krew biła mu w skroniach, pulsa bolały poprostu od tętna przyspieszonego.
Doznał pewnej ulgi, gdy zobaczył, że dom jego stoi na dawnem miejscu niewzruszony.
W wielkim, asbestowemi dywanami o świetnych barwach zasłanym przedsionku tuż u drzwi pracowni spotkał służącego, który na łoskot opadającego samolotu z dalszych wybiegł pokoi.