Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 181.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   173   —

— Co słychać?
— Nic nowego, ekscellencjo. Czekamy waszego przybycia.
Jacek pomacał się po kieszeni, gdzie klucz miał od drzwi swojej pracowni.
— Nikt o mnie nie pytał?
— Nie. W ciągu tych dwuch dni nie było nikogo.
— A przybysze z Księżyca?
Służący uśmiechnął się.
— Mają się dobrze. Tylko ten rozczochrany...
Urwał.
— Co takiego?
— Ekscelencja kazał zadowalać wszystkie ich życzenia. Ten rozczochrany wydaje ciągle rozkazy. Podołać im nie można. Mówi przytem dziwnym językiem, który doprawdy mało polszczyzny ma w sobie i gniewa się, że go nie rozumiemy.
Jacek skinieniem dłoni oddalił lokaja i odkładając na później przywitanie z karłami, włożył klucz do tajemnego zamka. Kilka naciśnień i obrotów i drzwi rozsunęły się nagle na obie strony, ciemną czeluść otwierając za sobą. Metalowe zasłony na oknach były pospuszczane; Jacek wyszukał dłonią guzik w uszaku drzwi i włożywszy w otwór poniżej mały kluczyk, nacisnął. Fala światła wpadła przez naraz odsłonięte okna, ćmiąc mu źrenice.
Raźnym krokiem przeszedł pierwszy, okrągły gabinet, w którym zazwyczaj przy biurku pracował i otworzywszy jeszcze jedne metalowe drzwi w ścianie ukryte, szyją wązkiego korytarza udał się do laboratorjum swego prywatnego, które tem jednem przejściem tylko przez gabinet jego ze światem się łączyło.
Stanąwszy na progu drzwi, wydał mimowoli lekki okrzyk.
Nad przyrządem, w którym zamkniona była straszliwa tajemnica jego wynalazku, siedział nieruchomo człowiek jakiś pochylony... Jacek jednym skokiem był przy nim. Człowiek powstał zwolna i odwrócił się.