Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 277.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   269   —

— Co słychać? — zapytał, wyskakując z automobilu.
Dyrektor ruszył ramionami, nie witając go nawet ukłonem, choć zazwyczaj odnosił się doń z uprzedzającą grzecznością.
— Robotnicy...? — zapytał Jacek.
— Poszli — odparł dyrektor spokojnie.
— Bezrobocie znowu?
— A tak!
— Kiedyż się to skończy?
— Nie skończy się.
— Jakto?
— Ano tak. Poszli sobie i niema ich. Mówią, że już nie wrócą. Mnie się to wszystko znudziło. Niech dyabli wezmą taką robotę!
Powiedziawszy to, odwrócił się na pięcie i poszedł, pozostawiając Jacka zdumionego na schodach.
Teraz dopiero, obejrzawszy się, dostrzegł, że stoi około niego nieco opodal kilku ludzi, którzy przypatrują mu się z zajęciem, szepcąc coś między sobą. Niektórych z nich poznał; byli to robotnicy fabryczni, starsi majstrowie, innych jednak nie widywał nigdy w tej okolicy. Przez jeden moment miał ochotę zapytać się ich, co tu robią i czemu tak patrzą na niego, ale — ostatecznie co go obchodziło!
Przygnębiony i bezradny począł schodzić ze schodów, zmierzając do czekającego na dole samochodu.
Na ostatnim stopniu zastąpił mu drogę jeden ze znających go robotników.
— Niech pan zaczeka!
Jacek spojrzał nań ze zdziwieniem.
— Czego chcesz, przyjacielu?
Robotnik nie odpowiadał, lecz zagrodziwszy mu drogę jedną ręką, drugą dawał znaki po za siebie. Jacek mimowoli spojrzał w tę stronę. Z za węgła szedł ku niemu człowiek ogromny o ponurej, upartej twarzy pod rozwichrzoną czupryną.