Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 287.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.




Po ośmiu dniach śmiertelnej trwogi i niepewności Mataret ośmielił się nareszcie wypełznąć ze swej kryjówki. Ogłuszający huk, który dzień i noc łomotał w zawarte ciężkie drzwi sklepionej piwnicy i dreszczem przejmował grube mury, tak że miejscami rysować się poczynały, ustał był od niejakiego czasu i tam na świecie snadź zapanował już spokój...
Mataret wahał się długo. Ilekroć zbliżył się ku drzwiom, aby kute zawory odsunąć, stawała mu w pamięci ta straszna chwila, kiedy w oczach jego w nocy owej pamiętnej miasto zaczynało się walić i ogarniał go znowu przypływ trwogi, podobnej do tej, co rzuciła go wówczas tu, w najgłębszy loch Jackowego domu.
I byłby może pozostał jeszcze w tem podziemiu niewiadomo jak długo, gdyby nie głód, śmiercią wprost grożący. W pospiesznej ucieczce nie myślał nawet o zapasach; całym pożywieniem jego przez te ośm dni był bochen chleba, zachwycony gdzieś przypadkiem po drodze, kiedy przebiegał około drzwi piekarni, mieszczącej się na dole wielkiego domostwa. Wody nie miał zupełnie, zadawalać się musiał winem, które w wielkiej obfitości stało tu pod ścianami w beczkach pękatych i we flaszkach, rzędami na półkach ułożonych.
Nie myślał wcale, jakiemu przypadkowi zawdzięczał to, że loch był właśnie otworzony i że on się w nim mógł ukryć. Wpadłszy tu, zasunął jedno wrzeciądze za sobą i przysiadł