Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 290.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   282   —

które go już może żywcem pogrzebały, podczas gdy on o tem nawet nie wiedział... A jeśli mu się uda szczęśliwie wyjść, to znajdzie się niewątpliwie w pustce straszliwej i ostatecznej. Miasta już niema, zwaliska jeno wszędzie i pośród nich trupy i pożar pełzający po gruzach, trawiący, co się jeno da strawić w tych kupach głazu i żelaza.
Drzwi na końcu schodów były rozwarte. Wyszedł niemi do szerokiej sieni; dom stał jeszcze widocznie, a przynajmniej dolne jego piętro było nienaruszone. Cichość jednak martwa panowała dookoła. Snadź domownicy zbiegli, lub ich może zabito, myślał Mataret, przemykając się wzdłuż marmurowych ścian ku szerokim podwojom, na ulicę wiodącym. Za lekkiem naciśnięciem roztworzyły się bez szelestu: stanął w oślepiającym blasku światła słonecznego i — zdumiał się.
Miasto miało zwykły, codzienny wygląd. Zaledwie zauważyć było można tu i ówdzie jakiś sklep zamknięty, okno rozbite lub drzwi wyłamane, gdzieniegdzie na murach widniały świeże dziury, jak gdyby strzałami wybite, w dali, zdawało się Mataretowi, że widzi dom jakiś zwalony czy też zniszczony pożarem... To wszystko. Ludzie snuli się po ulicy jak zazwyczaj, trochę ich może mniej było, ale w zachowaniu ich nie przebijało nic, coby świadczyć mogło o nadzwyczajnych jakich zdarzeniach.
Przed domem stało dwuch policjantów, jakgdyby symbol żywy niewzruszonego porządku.
Na lekki stuk drzwi, zamykających się za Mataretem samorzutnie, jeden z nich odwrócił się żywo i chwycił za broń, u boku wiszącą.
— Czego tam szukasz? — huknął gniewnie.
Mataret zląkł się.
— Schowałem się właśnie... — zaczął nieśmiało.
Tymczasem zbliżył się i drugi policjant. Przyjrzał się
Mataretowi uważnie, poczem zwrócił się półgłosem do towarzysza: