Strona:PL Jerzy Żuławski-Stara Ziemia 295.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.
—   287   —

marmurowych i wpadł w tłum uliczny. Ten i ów z przechodniów spojrzał na dziwnego karzełka, — niektórzy znali go jako przybysza z księżyca, przystawali więc, aby mu się przyjrzeć, ale przeważnie nie zwracano nań wcale uwagi.
Szedł więc w ruchu ogólnym zagubiony, bez celu, bez myśli prawie dokąd idzie. Czasem wzrok jego padł na dom jakiś strzałami rozwalony, z którego robotnicy pospiesznie gruzy już usuwali, gdzieniegdzie spotykał grupki ludzi, rozmawiających żywiej o wypadkach ostatnich dni, ale poza tem nie zauważył śladu żadnego, że groźna burza przeszła nad światem. Najwidoczniejszą zmianą była jedynie wzmożona liczba miejskich strażników i policjantów, którzy podejrzliwemi, brutalnemi oczyma wodzili za przechodniami...
Mataret myślał o Jacku. Gdzie się mógł podziać tak nagle? czy nie zginął w rozruchu? czy nie jest uwięziony? Mimowoli przychodziły mu na pamięć wszystkie chwile w towarzystwie uczonego spędzone, rozmowy z nim, zamiary nowej księżycowej wyprawy celem niesienia pomocy Markowi... A może istotnie Jacek na księżyc odleciał, jego tu pozostawiwszy?
Wzniósł głowę ku niebu, gdzie na błękicie rysował się mleczny, blaskiem dziennym przyćmiony sierp późnego księżyca, pośród chmurek pierzastych i rozwianych.
Ocknął się z zamyślenia, uderzywszy o zbity tłum ludzi, stojący pod jakąś ogromną płachtą papieru, na murze przyklejoną.
Czytano w głos wydrukowane na niej obwieszczenie; słychać było okrzyki zdumienia, a częściej jeszcze słowa uznania i pochwały dla rządu, który wydał rozporządzenie...
Mataret zbliżył się zaciekawiony i wydrapawszy się szczęśliwym przypadkiem na cokół latarni ulicznej, czytać począł sam...
W oczach mu pociemniało.
Właściwie nie powinnoby go to nic obchodzić, a jednak