nienia noc wibrowała jak basowa struna. Cały okręt dygotał.
— Jim widział jak tu i ówdzie głowa odrywała się od maty, niewyraźny kształt podnosił się i siadał, nasłuchując sennie przez chwilę, poczem opuszczał się z powrotem między spiętrzone faliście skrzynie, windy parowe, wentylatory. Wiedział, że pielgrzymi zamało się orjentują aby zrozumieć szczególny ów hałas. Żelazny statek, ludzie o białych twarzach, wszystko na co patrzyli, co słyszeli, co działo się na pokładzie, było jednakowo dziwne dla ciemnego i pobożnego tłumu, i równie budzące zaufanie jak niemożliwe do zrozumienia. Mignęło Jimowi przez głowę, iż tak jest lepiej. Ta myśl była wręcz straszliwa.
— Musicie sobie uprzytomnić, że Jim wierzył — tak jak każdy inny wierzyłby na jego miejscu — iż statek pójdzie na dno każdej chwili; wygięte, zżarte przez rdzę arkusze, które powstrzymywały ocean, musiały niechybnie ustąpić — nagle — jak podminowana tama, i wpuścić raptowny, nieodparty zalew. Jim stał bez ruchu, patrząc na te wyciągnięte ciała — skazaniec, świadom swego losu, oglądający niemych, martwych towarzyszy. Byli martwi! Nic ich nie mogło ocalić! Łódki starczyłyby może dla połowy, ale nie było czasu. Nie było czasu! Nie było czasu! Zdawało się że nie warto otworzyć ust, poruszyć ręką lub nogą. Zanim wykrzyknie trzy słowa lub zrobi trzy kroki, będzie się przewalał w morzu pobielałem okropnie od rozpaczliwej walki ludzkich istot, rozbrzmiewającem oszalałemi krzykami o ratunek. Nie było ratunku. Wyobrażał sobie doskonale co nastąpi; przeżył to wszystko w myśli — stojąc nieruchomo u luki z lampą w ręku — aż do najdrobniejszych, dręczących szczegółów. Zdaje
Strona:PL Joseph Conrad - Lord Jim 01.djvu/109
Ta strona została uwierzytelniona.