Strona:PL Joseph Conrad - Wykolejeniec tom II.djvu/091

Ta strona została skorygowana.

ny, z ustami pełnemi przekleństw. Zaiste! to człowiek biały i nigdy nie jest zadowolony. Myślę że gniewa się nawet we śnie. Niebezpieczny człowiek. Jak widzisz, tuanie — ciągnął dalej z ugrzecznieniem — jego drzwi są nawprost tego otworu, przy którym raczysz siedzieć i który jest ukryty przed oczami wszystkich. Nawprost — i niedaleko. Zauważ, tuanie, niedaleko.
— Tak, tak, widzę. Zobaczę go jak się obudzi.
— Z pewnością, tuanie. Jak się obudzi... Jeśli tu pozostaniesz, to on ciebie nie zobaczy. Odejdę szybko i sam swoje czółno przygotuję. Jestem tylko biedakiem i muszę się udać do Sambiru aby powitać Lakambę gdy oczy otworzy. Muszę się pokłonić Abdulli, który posiada siłę — większą nawet od twojej. Więc jeśli tu pozostaniesz, ujrzysz z łatwością człowieka, co się chełpił przed Abdullą że był twym przyjacielem; chełpił się a jednocześnie gotował się do pognębienia tych, którymi się opiekujesz. Tak, to on uknuł z Abdullą abyśmy się dostali pod tę przeklętą flagę. Lakamba był ślepy, a ja się dałem oszukać. Ale, o tuanie, pamiętaj że ciebie jeszcze gorzej oszukał. Przechwalał się tem wobec wszystkich.
Oparł spokojnie strzelbę o ścianę przy oknie i rzekł cicho:
— Czy mam już odejść, tuanie? Ostrożnie ze strzelbą. Włożyłem do niej skałkę. Skałkę mędrca, która nigdy nie zawodzi.
Lingard utkwił wzrok w otworze dalekich drzwi. Przed jego oczami mignął wielki gołąb w szarej pustce dziedzińca i machając ociężale skrzydłami, dążył ku lasom z głośnym buczącym krzykiem podobnym do dźwięku głębokiego gongu — jaskrawy ptak, który w mroku groźnego dnia wyglądał czarno jak kruk. Zwarte stado białego ptactwa wzbiło się nad drzewami ze słabym