Strona:PL Jules Verne Testament Dziwaka.djvu/494

Ta strona została przepisana.
— 472 —

stów, wypuszczając z silnego wrażenia swe piórko z ust.
Nie omylił się niestety. Cała gromada tych dzikich wilków z preryi amerykańskich, zbliżała się ku nim prześcigając w szybkości nawet lotem strzały sunący kołowiec.
— Masz pan z sobą rewolwer? — zapytał Kymbala rowerzysta, siedzący na przodzie.
— Mam — odpowiedział dziennikarz.
— Trzymaj go zatem gotowym do strzału, to samo i ty Flecku — rzekł zwracając się do przyjaciela — ja tymczasem będę kierował, niech jednak pedały nie ustają w ruchu, może nam się uda uciec przed tą bandą żarłoczną.
Uciec? Czyż możebne!... Już, już o kilka zaledwie kroków od jadących migają rozwarte pyski i straszne kły zgłodniałych wilczysków. Niech choć na chwilę zatrzyma się bicykl, a śmierć trzech tych ludzi jest niechybną. Dwa równocześnie rozległy się strzały i dwa koyoty padły śmiertelnie ranione, lecz gromada ze zdwojoną siłą ponowiła napaść.
— Przebierajmy nogami co sił starczy — wołał głos z przodu.
— Ale maszyna aż zda się jęczyć, tak lecimy — rzekł Kymbale — a jeśli się zepsuje?
— Bądź pan o to spokojny, za maszynę ręczymy — zapewnili obaj cykliści równocześnie.
Wystrzały rewolwerowe rozlegały się jedne za drugimi i kilka drapieżnych napastni-