Strona:PL Karol Dickens-Dawid Copperfield 105.jpeg

Ta strona została uwierzytelniona.

łem wybuchnąć płaczem pod czujnemi spojrzeniami towarzyszy. Oni przecież nie rozumieli, że dzieje mi się krzywda.
O wpół do pierwszej, kiedy pracownicy wychodzili na obiad, pan Quinion kazał mię wezwać do siebie. Zastałem go przy biurku w trochę czyściejszym pokoju, obok stał wysoki i łysy jegomość, z dosyć łagodną twarzą, opartą na wysokim, sztywnym kołnierzyku. Spojrzał na mnie, zabawnie mrużąc oczy.
— To on — rzekł pan Quinion — ten chłopiec.
— Pan Copperfield? — zapytał nieznajomy.
Ukłoniłem mu się w milczeniu.
— Pan Murdstone pisał do mnie — odezwał się wysoki człowiek — ponieważ mam do odnajęcia pokoik, a pan masz zostać moim lokatorem. Ale mieszkam dosyć daleko i mógłbyś pan łatwo zabłądzić, dlatego przyjdę dzisiaj wieczorem po pana. O której?
— O ósmej — oznajmił pan Quinion.
— W takim razie do zobaczenia o ósmej. Bardzo mi przyjemnie, panie Copperfield, mam nadzieję, że będziemy w przyjaźni.
Spojrzałem na niego ze szczerą wdzięcznością za te łagodniejsze wyrazy, lecz on uśmiechnął się tylko dość dziwnie i śpiesznie wyszedł.
Wówczas pan Quinion położył przede mną sześć czy siedm szylingów, nie pamiętam dobrze i oznajmił, że jest to moja płaca tygodniowa za sumienną robotę w „interesie“, którą powinienem spełniać z całą gorliwością.
Zarabiałem więc dziennie około szylinga i to miało mi wystarczać na życie i wszelkie inne wydatki. Dziś np. musiałem zaraz wydać kilka pensów za przeniesienie rzeczy, gdyż jakkolwiek mój kuferek był mały i lekki, nie mogłem go sam zanieść, zwłaszcza dość daleko.
O godzinie ósmej zjawił się mój gospodarz, prowadził mię i objaśniał nazwy ulic, żebym mógł jutro trafić. Ale droga była daleka i nie umiałem zapamiętać jej odrazu.