mując się nieraz po kilka tygodni w jakiemś miejscu, gdzie trzeba było zwiedzać galerje obrazów, kościoły i osobliwości mało zrozumiałe, rodzina Dorrit przybyła wreszcie do Wenecji.
Tu mieli zamiar pozostać czas dłuższy, zamieszkali w jednym pałacyku, urządzali pyszne obiady, wycieczki, bawili się, przyjmowali, młodzi używali świata, spędzali wesołe noce poza domem, a dzień na wypoczynku.
Emi Dorrit, dla której światowe uciechy najmniejszej nie stanowiły przyjemności, zdołała po jakimś czasie wyprosić sobie choć tyle swobody, że wesołe rodzeństwo pozostawiało ją w spokoju. Wówczas siadała niekiedy w gondolę i płynęła sama po długich kanałach, patrząc na dziwne domy i ulice, podobniejsze do sennych widziadeł niż wszystko, co oglądała dotąd.
W innych gondolach zwracano uwagę na samotną dziewczynę, zawsze zamyśloną, z wyrazem twarzy poważnym i smutnym — lecz Emi nie domyślała się tego.
Lubiła także marzyć na swoim balkonie, jakgdyby zawieszonym nad kanałem, i pieszcząc oczy cudnemi barwami południowego nieba, szafirowej wody, tonących w mroku wieczornym konturów, lub blaskiem gasnącego na zachodzie słońca, myślała o świecie fantastycznych baśni, który stał się rzeczywistością.
Wkońcu na ciemnem niebie ukazywały się gwiazdy i mrugały jej jakieś ciche pozdrowienie, a wówczas przypominała sobie chłodny wieczór i noc samotną, którą spędziła z Maggi pod murem więzienia. I wtedy gwiazdy widziały ją także.
Wtedy! — W jej duszy żyła ta przeszłość miniona, i ona żyła ciągle tą przeszłością. To była dla niej rzeczywistość.
A teraz!... Czy zbudzi się znowu i kiedy?... Po co ona żyje?... Komu jest potrzebna?... Czyż sen taki może trwać wiecznie?...
Drogi panie Clennam.
Piszę do pana w moim pokoju w Wenecji, gdyż wyobrażam sobie, że panu będzie przyjemnie odebrać wieść ode mnie. Choćby tak było, jednak nigdy mój list nie sprawi panu tyle