— Myślisz zapewne o zielonej łące? — zapytał raz odźwierny, który od pewnego czasu zauważył ciche zadumy Maleńkiej.
— O zielonej łące... — powtórzyła z wielką rozwagą. —
Co to znaczy zielona łąka?
— To... to jest takie pole — odpowiedział cokolwiek zakłopotany, kręcąc kluczem między palcami i mimowoli wyciągając rękę w stronę kończącego się miasta.
A czy ją także zamykają na klucz? — zapytała dziewczynka.
— Na klucz? — powtórzył zdziwiony dozorca. — Nie, zwykle nie, jakże?
— A czy tam ładnie, Bob?
Nazywała go Bobem nieśmiało i delikatnie zarazem, ponieważ bardzo prosił o tę poufałość.
— Ślicznie — zawołał. — O, bardzo prześlicznie! Trawa,
kwiaty, żółte, niebieskie, różowe, wszystko wesołe, piękne, bardzo piękne.
— Tam przyjemnie jest chodzić, prawda?
— Spodziewam się! — zapewnił starzec.
— A ojciec był tam kiedy?
— Ojciec? hm, zdaje mi się, hm, myślę, że chodził dawniej.
— To jemu bardzo smutno, że teraz iść nie może?
— N... nie... niebardzo, moja mała — wyjąkał zakłopotany.
— I im wszystkim — mówiła Emi, spoglądając na drepczące po bruku gromadki.
Bob był mocno zmieszany, więc wyjął z szuflady kawałek
owsianego cukru i ofiarował z uśmiechem gościowi. Był to najlepszy środek przerwania rozmowy, skoro wkraczała na tory
drażliwe, i starzec umiejętnie go stosował.
Od tego czasu jednak zaczęły się dla małej w przerwach
dwutygodniowych wycieczki za miasto. Bob miewał wtedy popołudnie wolne, więc jeśli tylko pogoda sprzyjała, brał maleńką za rękę i zwolna, poważnie kroczyli przez ulice aż het, het, daleko, na jakąś łąkę lub pomiędzy drzewa, na miejsce starannie wybrane zawczasu, gdzie dziewczynka biegała i zrywała
Strona:PL Karol Dickens - Maleńka Dorrit.djvu/31
Ta strona została przepisana.