I modli się do cichej, miesięcznej poświaty:
— „Jam gwebr[1] skrzydlaty!...
Do światła lecę, ziemi tej porzucam glinę!
Rozebrzmiewam w jasności... rozskrzydlam się... ginę...
Nie wrócę, aż moje ramię
Choć jeden ze złocistych kłosów tych odłamie,
Co snopem blasków palą się nad światem!”...
Nuż konia batem!
Jedzie, a przed nim giermek, dumając potrosze,
Ile miodu wytrąbi za srebrne te grosze,
Które pan mu wypłaci z miesięcznych promieni.
(Jakby je miał w kieszeni!).
Nagle, pod ścianą boru
Ziemia zbyła koloru,
Wiatr świsnął, nadleciały chmur wojenne roty,
Zdobyły miesiąc złoty,
Zagasła jasność, zmierzchy z każdej strony,
Koń dęba stanął spłoszony.
Giermek w pień uderzył nosem
I siarczystym zaklął głosem,
A rycerz, wśród czarnej nocy,
Wyleciał z siodła jak z procy.
— „Błądzim, panie! — bąk krzyknie,
Wszak na księżyc trzeba
Przez folwark jechać do nieba!
Droga, jak strzelił! Prosto w tę latarnię,
Przy której gospodyni odwiedza mleczarnię!
- ↑ Gwebr — czciciel ognia w Persji (p. w.).