Strona:PL Lord Lister -03- Sobowtór bankiera.pdf/16

Ta strona została uwierzytelniona.
12

uwagę wszyscy obecni, zbliżyła się do młodego człowieka.
— Czy nie szukasz mnie przypadkiem, — mój miły blondynie? — zapytała biorąc go pod rękę.
— Niezupełnie, — odparł zagadnięty z zakłopotaniem.
— Czy nie zechciałbyś odprowadzić mnie na stację? Jestem cudzoziemką — rzekła przymilnym tonem.
Charley — bowiem student ten był w rzeczywistości przyjacielem Rafflesa, zastanowił się.
— Dworzec nie jest daleko — rzekł — przyjaciel mój, na którego czekam w kawiarni dotąd jeszcze nie przyszedł. W międzyczasie mogę zrobić mały spacerek i wrócić później.
Z galanterią podał ramię młodej kobiecie.
Zaledwie zdążyli wyjść z kawiarni, gdy Baxter powrócił. Zdumionym wzrokiem rozejrzał się dokoła. Gdzież się podziała jego piękna znajoma? Kilka osób, które siedziało w pobliżu i zaobserwowało scenę, zaśmiało się dyskretnie. Inspektor policji uchodził w ich oczoch za wystrychniętego na dudka zakochanego.
Zbliżył się do niego chłopak, wręczając mu list. Jakież było jego rozczarowanie, gdy przeczytał następujące słowa:

Drogi mój skarbie!

Jak ci się podobam? Czy nie jesteś zbyt rozczarowany — że twe nadzieje nie ziściły się? Dziękuję Ci za miłe spędzenie czasu. Wino było doskonałe. Mimo to, Drogi mój, byłeś za mało sprytny, aby domyślić się kim jestem w istocie.
List nosi podpis:

John C. Raffles.

Uregulował rachunek, który był dość wysoki. Nie mogę znieść ironicznych spojrzeń ludzi bawiących się jego kosztem, opuścił śpiesznie kawiarnię.
Charley ze swej strony przeżywał innego rodzaju wzruszenia. Dumny i szczęśliwy z zawarcia znajomości z tak piękną damą, wytłumaczył sobie, że pokwitowanie z poczty może oddać później swemu przyjacielowi. Chciał spędzić jeszcze przynajmniej kilka godzin z śliczną cudzoziemką. Zawołał taksówkę i otworzył drzwiczki przed nieznajomą.
— Droga moja... — rzekł z westchnieniem.
— Czego chcesz ode mnie, przyjacielu? — odparła ze słodyczą.
— Jaką nagrodę otrzymam za pokazanie ci Londynu w nocy?
— Parę silnych kopniaków w miejsce, o którym się nie mówi. Dobrze sobie na nie zasłużyłeś! — odparł niski męski głos, który Charley znał aż nadto dobrze.
Cofnął się przerażony.
— Edward! — wykrzyknął.
Lister zdjął swój kapelusz, ozdobiony kwiatami i, zapaliwszy papierosa, rzekł:
— Daj mi dowód nadania z poczty.
Charley śpiesznie uczynił to, czego od niego żądano. Następnie szybko wyskoczył z taksówki zostawiając piękną nieznajomą samą. Kiedy znalazła się ona w zamkniętym aucie, pierwszym jej ruchem było rozluźnienie uwierającego ją zbyt mocno gorsetu.

Złodziej okradziony

Harry Veilchenstein był smutny. Siedząc za swym kontuarem wpatrywał się w otwartą sporą kasetę z wyrazem miłości i rozpaczy. Od czasu do czasu jego czerwonawa z natury twarz pokrywała się ciemną purpurą. Konwulsyjnym ruchem ściskał łysą czaszkę.
— Mój Boże — jęczał głucho — zniszczyli mnie, zrujnowali. Skradł mi ten niegodziwiec najpiękniejsze klejnoty. Jakże mogą istnieć na świecie podobni ludzie! Taki zarobek stracony: Zarobiłbym na czysto sto pięćdziesiąt porcent!
Drzwi sklepu otwarły się nagle i kupiec przerwał swe jeremiady. Stary jubiler przybrał swój najuprzejmiejszy wyraz twarzy na przywitanie gent lemana należącego najwidoczniej do najlepszego towarzystwa. Mężczyzna ten nosił prawą rękę na temblaku. Wspaniały powóz czekał nań przed sklepem.
— Czem mogę panu służyć?
— Pragnąłbym nabyć większą ilość diamentów. Zechce mi pan pokazać wszystko, co pan ma na składzie.
— Oczywista, szanowny panie. Proszę usiąść — rzekł wskazując mu krzesło.
Sam zaś zniknął na chwilę w składzie przylegającym do sklepu. W kilka chwil później wrócił z powrotem dźwigając liczne szkatułki, które rozłożył na ladzie.
— Wspaniałe, cudowne, jedyne w swoim rodzaju! Niech szanowny pan zbliży się i sam oceni...
Nieznajomy wziął klejnoty do ręki i przyglądał się im wzrokiem znawcy.
Po upływie kwadransa wybrał z nich pięć i oddał sprzedawcy.
— Jaka cena? — zapytał lakonicznie —
Kupiec odparł, że tych pięć kamieni kosztowało razem około dziesięciu tysięcy funtów szterlingów.
Bez słowa bogaty nabywca wyciągnął z kieszeni dobrze wypchany portfel i począł liczyć paczki banknotów. Twarz jubilera zajaśniała błogością. Oczy jego, śledzące ruchy nieznajomego płonęły ogniem. Gorączka złota wstrząsała jego ciałem. Lecz ku jego gorzkiemu rozczarowaniu padły następujące słowa:
— Proszę mi wybaczyć. Okazuje się, że nie mam przy sobie dostatecznej sumy pieniędzy. Mam zaledwie siedem tysięcy funtgw, z których muszę jeszcze zapłacić gdzie indziej pewną sumę.
Veilchenstein miał wrażenie, że ugodzono go w samo serce. Czyżby miał mu się wymknąć tak wspaniały interes?
Ekselencjo... — odparł — nie musi pan zaraz płocić. Może zechce pan zostawić mi małą zaliczkę, powiedzmy tysiąc funtów. Diamenty dostarczę Waszej Wysokości jeszcze dziś wieczorem, albo jutro. Kiedy Wasza Książęca Mość uzna to za stosowne...
— Mam pewną myśl — przerwał ostro cudzoziemiec. Napiszę parę słów do mej żony, prosząc ją aby mi przysłała dziesięć tysięcy funtów. Zechce pan uprzejmie napisać list pod moje dyktando. Wypadek nieszczęśliwy na polowaniu pozbawił mnie możności używania prawej ręki.
Jak wspomnieliśmy, prawa jego ręka spoczywała na temblaku.
Usłużnie i szybko jubiler zastosował się do żądań swego klijenta, pisząc pod jego dyktando: