Więc kiedym stanął na onym pokładzie
Na pewnych nogach i szeroko w kroku,
Tom się pocieszył, że już na zawadzie
Nie będzie teraz nic, nawet łza w oku.
Okręt był wielki, głęboki w nasadzie,[1]
A choć wiatr tęgi zadymał mu zboku,
Ledwo się w sobie kolebał bezmała
Na linie, co się prężyła i drżała.
Ha, w imię Ojca i Syna i Ducha...
Zrobiłem święty krzyż: Płynąć, to płynąć!
Człowiek nie plewa, wiatr go nie wydmucha;
Katolik przecie, Bóg nie da mu zginąć!
I zaraz we mnie wstąpiła otucha,
A że mnie jeden z fajeczką chciał minąć,
Więc ognia wziąłem i czapkęm nacisnął
Na ucho, kiedy nagle sygnał świsnął.
Jest przeraźliwość jakaś niespodziana
W takowym świście, co jeży ci włosy,
Boć to waleta[2] przez ziemię ci dana,
A ty się zbieraj i w garści dzierż losy!
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 015.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.