Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 074.jpg

Ta strona została skorygowana.

Więc ognie po nas szły, więc cichsze, letsze,
Boby człek w mierze bez bójki nie sprostał.
Aż westchnął jeden, a drugi, dziesiąty
Zaklął, i tak my rozeszli się w kąty.
.................

Aż ci ledwo świt, o szarym dnia brzasku,
Wpadł szyper: — «Wszyscy na pokład, i hura!
Rewizja!» Dziewki narobiły wrzasku,
Dzieci w płacz, baby, co tam miała która,
To na się. Stanął tłum. W latarni blasku
Migają twarze. Chłopów się ponura
Kupa zebrała, patrzą, jako wilki.
A tam świecą, żeby dojrzał szpilki.

Tak nam to spadło, jak ta z dachu cegła
Na łby. Więc stoim, by te owce głupie.
Kobietę jedną, która w nocy zległa,
Zamrok ogarnął, oczy trzyma w słupie,
A ta szarańcza, jak tylko tam wbiegła,
Tak w krzyk: — «Trup tu jest! Powietrze jest trupie!
Niepochowany trup jest!» — Bom zdaleka
Rozumiał nieco, jak psiarnia ta szczeka.

Ale Szczęśniaka żona dni już parę
Chorzała jakoś i w swoim się kątku
Taiła, Chciały jej tam baby stare
Urok odczyniać węglami na wrzątku;
Nie dała. Jeno się w te chusty szare
Odziawszy, sama przy swojem dzieciątku
Legła, bledziuchna, że tylko w jej twarzy
Ogień na ustach i w oczach się żarzy.

Więc gdy tak trzęsą te nasze tapczany,
Ta rzęsów tylko zmruży i odwróci
Głowę z tym ciężkim warkoczem do ściany,
I niemowlątku swojemu zanuci.