I trzykroć na wiatr wypalił z krócicy...
Psy się oszczekły gdzieś raz, drugi, trzeci.
Lecz nic nie widać było w tej ciemnicy,
Bo noc za słońcem bez zmierzchu tam leci.
Huk tylko grzmotnął i po okolicy
Biegł, podrzucany, jak piłka przez dzieci...
Zmieszał się tabor. Zgiełk, wrzawa, wołanie.
Tak bocian w loty[1] bije, nim ustanie.
Ale najgłośniej krzyczał Opacz: — «Djabli
Z takim artielem![2] Z takim rządem w drodze!
O głodzie pędzą... Gorzałkę zagrabli...
Jak gąsior w kojcu siedzę, cierp mam w nodze.
Stójcie, co zlezę... Hej, Pablo, czy Pabli!...
Pastoj, psi synu, co nogę rozchodzę...
Czort was!... Ratujcie!... Na żyłę mi suchą
Cierp trafił!... Stój, psie, zakuty na głucho!» —
Lecz darmo wołał. Głos ginął w tupocie
Nóg, kopyt, w wrzasku ryczącej kapeli,
Gdy wtem skry buchną w tej gęstej ciemnocie,
I ogień słupem przed nami wystrzeli.
Zajarzy łuna, a w łuny tej złocie
Wyręb się znaczny przed nami rozbieli,
Z którego bije czerwoność ogniska,
A dym wybucha w iskrzate mietliska.
Tuż na piekielnym onym transparencie
Gmach dość potężny pokazał swe mury,
Jakby z pod ziemi wyrósł na zaklęcie...
Ten mi się wydał wątpliwej natury,
Więc tylko patrzę, czy wszystko w momencie
Nie zniknie, ognie te i te struktury,
Kiedy wtem z piskiem rój się nietoperzy
Porwie i ślepym lotem w nas uderzy.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 114.jpg
Ta strona została skorygowana.