Wtem Opacz stanął na progu z cybuchem
W zębach. Jak szlachcic w boki się podpiera.
Do pełnej misy chłop przywrzał już duchem,
Ordzewiał w sobie, jak stara siekiera,
Pleśnią się nakrył, by dzieża kożuchem[1].
Tak krzykną: — «Gdzie chce iść, i co obiera?»
A ów: — «Ej, braty! O kiju do chleba
Skuczno[2] iść! Tak cóż? Tu zostać mnie trzeba.
— Co gnaty będę obijał po lesie?
Czy tam pieroga dadzą? Wódki flaszę?
Świata nie przeżyć, mówili w Odesie,
A co tu zjemy, mówili, to nasze.
Tak idźcie, braty, wy. A mnie nie chce się!
Orać? Siać hreczkę? Tak cóż! Ja tu kaszę
Gotową z sadłem mam! Cóż mnie w te światy
Chodzić? Taż czego szukać? Idźcie, braty!»
Puścił kłąb dymu, rozparł się i śliny
Pluł, patrząc w buty od tłuszczu błyszczące.
A już ubiegły południa godziny
I mniejszym żarem sypało już słońce.
Bór szumiał ku nam ogromny i siny,
Jakoby prędzej te dusze żywiące[3]
Brać w siebie żądał, i dawał już głosy,
Że padła nasza kość i nasze losy.
Więc zaraz my tam stawali do drogi,
Nie chcący nawet posilać się niczem,
Tylko się obie ścisnęły załogi:[4]
— «Bóg prowadź!» — «Z Bogiem idźcie, bracia!» — krzyczem.
Już się rozchodzim, a wtem się głos srogi
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 174.jpg
Ta strona została przepisana.