Do sakramentu... Niech jeszcze zobaczę
Tę puszczę, chwilę tę i te tułacze!
...................
Bór był osiadły w bagnach przez połowę,
A przez pół piął się po skalistym żlebie[1].
Drzewa tam zbitą czyniły posowę,
Utapiające wierzchoły swe w niebie.
Światła się nagłe i mroki surowe
Rzucają, gdy się ta puszcza kolebie,
Par duszny, jak gdy w łaźni grzeją piece,
A piżmo tęgie czuć, niby w aptece.
Od spodu zaraz, z mokrej grzęzawiny
Pędem się wgórę prą okrutne haszcze
Na rękę grubej, strzelistej w kiść trzciny,
Po której chrząsty[2] brzęczą i ptak klaszcze[3].
Spojrzysz w gąszcz — a tam wężowy kłąb siny...
Modrzą się grzbiety i ziewają paszcze.
Nad bagnem kwiaty w jaskrawym się pyle
Chwieją i lecieć zdają, jak motyle.
Dopieroż one ciemne mateczniki![4]
Te skrzypy, jako w organie fujary,
Te jodły[5], co jak szabaśne świeczniki,
Gałęzie od pnia puszczają do pary.
Ten gąszcz, bez nazwy, zmieszany i dziki,
Te stołby[6], niby kościelne filary,
Te kołyszące się, jak z masztów, wiechy,
Te insze, krągłe i zbite, jak strzechy!
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 181.jpg
Ta strona została przepisana.