Aż i ja byłem już zwątpiewający.
A ta nadzieja co zpierwa mi kwiatem
Zapachła, teraz, jako ptak lecący,
Precz się poniosła skrzydełkiem pierzatem,
Szedłem, bom musiał, chcący, czy nie chcący,
Alem już wiedział, że nijakim światem[1],
Nie wyjść nam żywym stąd! Że tu jest brona
Śmierci, że poczta[2] my tutaj stracona.
Więc co zagadać chcę, to myślę: poco?
Już i tak czarna świeca nam się znaczy!
A tu co i raz skrzydliska łopocą
Z podskalnych dziuplów ruszonych puhaczy.
Krążą nad nami dniem i krążą nocą,
Żałobnym krzykiem przydając rozpaczy,
Aż duch, jak ptak strzelony, upadł we mnie,
I jużem mówił sam sobie: — «Daremnie»!...
................
Pięć dni, pięć nocy, nie folgując prawie
Słabniejszym siłom niewiast i dzieciątek
Szli my, jak gdyby po ognistej lawie,
Taki w kamieniach okrutny był wrzątek,
Oczy posępnie patrzają i krwawie,
Usta w gorzkości, na licu zawziątek,
I ona srogość ostatniej rozpaczy,
Co na nic, ani na siebie nie baczy.
Twardeć tam były chłopy, a niektóry
Nie mógł zwyciężyć dusznego przestrachu
I łeb podnosił nocą, i na góry
Wył, jak pies, kiedy na chałupy dachu
Upiorny księżyc wychynie się z chmury
I stanie; albo gdy zaczuwszy w gmachu
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 255.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.