Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 264.jpg

Ta strona została przepisana.

Ciśnie się naród, gwar ustał i mowy,
Jakby w kościele, zrobiła się głusza...
Ale Horodziej oczy trzymał w górę,
Westchnieniem wzbity nad własną naturę.

Zaś rzekł: — «Toć zdawna już na ręku noszę,
Jako siwego gołębia, tę duszę,
I zdawna jej się, by leciała, proszę...
A ot, i bije w pióra... Ot, i tuszę,
Iż jej się ziemia namyka potrosze...
Więc cały jestem w lotu zawierusze,
I pełne piersi mam wielkiej jasności,
I zamiast szpiku — światło czuję w kości.

Tak wy już idźcie przepławić to morze,
Aby do chaty prędzej i do domu...
A ja już słyszę pukanie to Boże
Cichuchne, ano huczniejsze od gromu.
Toćże zaszczepki nie przywrę w komorze,
Gdy mnie Pan Jezus zawoła do promu...[1]
Bo oczy moje za śmierci obliczem
Są utęsknione... A więcej — za niczem»!

Westchnął. — «Ot, chciałbym może z tego granu[2]
Widzieć, jak lud się dobije do końca...
Aleć i to tam do woli już Panu...
Niechże was Chrystus prowadzi obrońca,
A ja już tego nie przebrnę Jordanu...[3]
Już mi czas»! — Stał tak, patrzący do słońca,
Które z gwałtowną wzbijało się siłą.
Chłopy odkryły głowy — cicho było.

Aż on: — «Łzy wszystkiem wysiał już, jak rosy.
Deszcz mnie polewał, by podolną trawę...

  1. ...do promu, który przewozi na tamten świat.
  2. Grań, grań — krawędź górska.
  3. ...nie przebrnę Jordanu, aby się dostać do ziemi obiecanej, do Polski.