Tu ci z nich potok buchnie i uciecze,
Z głazów na głazy, by ptak bystropióry,
Tu ci, jak ręką przesiany dzieciny,
W krople się sypie i w srebrne szruciny.
Aż gdzie się nadmiar zbują[1] one szklane
Żyły, tam woda zwysoka uderza
Z takim impetem, że mija precz ścianę,
W powietrze skacze, jak płat[2] się rozszerza,
I szlaki mając tęczami utkane,
Jak na bielniku[3] wisi u blachmierza,
A my zaś pod nią, niby pod namiotem,
Opryskiwani perłami i złotem.
A coraz siwe dymy walą z darni,
Nakrywających murzyńskie lepianki,
Zajdziem, wnet ciągną mięsiwa z suszarni,
Mleka bawolic wynoszą nam dzbanki,
Zaś nas obsiędą, wrzaskliwi i czarni,
Właśnie jak onych wron krzyczące wianki,
I biją w uda przepijając dynią,
Na znak, że radzi nam i honor czynią.
Wszakże lud, choć już teraz nie mdlał z głodu,
Nie mógł wykrzesać z siebie dobrej siły.
Żar jakiś duszę wypalał z narodu.
Jakieś się ognie po żyłach rzuciły,
Że nawet chłopy tęgiego zawodu,[4]
Lis, Srokacz, Bandys, grzbiet niosły pochyły,
I jedna tylko moc ruszała niemi:
Iść, a iść twardo, aż dojdą swej ziemi.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 267.jpg
Ta strona została przepisana.