Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 274.jpg

Ta strona została przepisana.

Z gór, z trzciną razem spadają strumienie,
Ale ich oko nie dojrzy niczyje.
Szum tylko słychać, gdzie woda się żenie,
Par tylko widać, gdzie ziemia ją pije.
Zaraz tam żywsze bujają zielenie,
I mgła srebrniejsze tumany tam wije,
A zaś rankami, pod nieba przełęcze,
Jak malowane wstęgi, wiszą tęcze.

Aż raz, noc jeszcze nad nami gwieździła,
Kiedy przez wschodu mrocznego okraje
Płonna[1] się jakaś różaność rzuciła,
Właśnie jak zorza jutrzenna, gdy wstaje.
Wiatr z gór na rzekę szedł, co z szumem biła
Zboczami zasię ciągnęły się gaje
Trzciny, dostałej do cięcia w swej porze,
Co też szumiała głęboko, jak morze.

Patrzę, aż wezmą biec po niej wężyki
Złote, lekuchno tym wiatrem pędzone...
Zaczem się dłużą w ogniste języki,
Wiją, pełgają przez liści zasłonę.
Aż się zajarzą palczaste trzcin sztyki,
Jak ręce trupie, w komnatę wniesione
Przez zbója... Trzeszczą od spodu trzcin gąszcze,
A wierzchem lecą skry, jak złote chrząszcze.

— «Pożar!... Hej, braty! za sierpy, kto żyje»!...
I skoczę poprzód: — Raz matka rodziła! —
A chłopy za mną na łeb i na szyję,
Taka się nagle targnęła w nich siła.
A już gdzieś, słyszę, na trwogę dzwon bije.
A łuna rośnie... Pół nieba zakryła,
Nim my dopadli przez dymu wybuchy...
A dzwon precz bije ochrypły i głuchy.


  1. Płonna — płonąca.