Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 276.jpg

Ta strona została przepisana.

Tak coraz krzyknę: - «Rzędem machaj! Rzędem»!
Pędzim, a pożar za nami też pędem.

Aż jako psom się wycina dzik szczwany,
Jak my się z ognia wycięli obierzy.
Doleciał, wichrem doleciał do ściany
Zwalonej trzciny i padł na rubieży.
Zrywa się, miota, sam sobą pijany,
Tysiąc wysuwa paszczęk po łup świeży
Az wedle duktu stoczywszy się w pole,
Gore, jak smoła rozlana po stole.

Zakołychało się morze płomieni
Ku niebu wzdęte, dzikie, szalejące...
A niebo stało w piekielnej czerwieni,
Tak pełne dymów, że sczezło w nich słońce.
Straszny był widok! Niby urzeczeni,
Stanęli ludzie, a jakby tysiące
Rusznic odwodził, taki wokół suchy
Trzask, a po każdym siarczyste wybuchy.

Szła noc. Dzwon jęczał. A ono boisko
Błyskami naszych sierpów wysieczone,
Huczało, to się prze wracając nisko,
To na wiatr wiechy miotając czerwone.
Aż kiedy ogień zgryzł i zżarł już wszystko,
Gdy i jelita własne miał strawione,
Dym rudy zaczął z tej kuźnicy walić,
Zakrywać niebo i żary łun smalić.

Tak my odetchli, i otarli twarze
Z trójpotu. Wszystko spalone aż do tła
Wtem spojrzę, przez tych żużelic cmentarze
Leci, iskrami sypiąc, ognia miotła.
To się za chyl i w mroki, to ukaże,
Z wysieczonego precz niosąc się kotła