Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 338.jpg

Ta strona została przepisana.

Lecz on czem prędzej: — «Nie, nie! Niech Bóg płaci!
Nie chcę! Nie trzeba nic... Mam dość na drogi.
Tak oto ciągnie do swoich, do braci!»
— «To czegóż — przerwę — aż tu Waść, za progi
Szedłeś nas szukać? Toć my tam noc całą
Siedzieli». — A ów: — «Boby się wydało! —

A co mam gadać, że jestem Polakiem,
Kiedy mnie karczmarz zna, jak pijanicę...
Czy ja tu żołnierz pod ojczyzny znakiem?
Czy ja tę polską ziemię tu zaszczycę?
Z szynku do szynku chodzę, ladajakiem
Wińskiem się truję i brząkam w szklenicę:
Tak co ma Polska świecić tu oczami
Za syna, co się takim życiem plami?

— Czy dasz Waść wiarę — ja nawet sam sobie
Żem Polak — rzadko mówić się ośmielę...
Chyba że z flaszą — na dzień — rozwód zrobię,
Albo koszulę przewlokę w niedzielę,
A wicher morski gardziel mi wyskrobie.
Ale to tego niewiele... niewiele...
Co Waść chcesz? Nałóg! Nie zawsze się uda...
A to wiedz o mnie, że zwę się Zabuda.

— Co, tęgo? Bo to inszy ma nazwisko,
Co mu pasuje, jak garbus do ściany...
A zaś Zabuda, widzisz Waść, tak blisko
Stoi mnie, że czym trzeźwy, czy pijany,
Czyli się śmieję, czy w oczach mrowisko
Mam łez — my jedno! Ten bezojczyźniany
Zabuda — «zabuł», zapomniał wszystkiego...
I sam jest niczyj, i nikt nie jest — jego». —

Przymilknął. Tak chcę ja przerzec co nieco,
Kiedy mi mowę znowu przebił nagle: