Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 367.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Nie utrwam!» — Runął, jak piorun, ze szlaka[1].
A wtem krzyk, jakby duszonego ptaka.

Dopadlim. We drzwi — zamknięte. Tak Bania,
Iż miał okrutną siłę, gdy był w gniewie,
Podłożył bary. Trzasły gdzieś u grania
Żelazne skowy, ordzewiałe w drzewie.
Znów się podsadzi. A tu, jak gdy łania,
Co się obłąka i gdzie bieżeć, nie wie,
Przebija bekiem bór — tak głos strwożony
Dziewczęcia bił w nas od tamtej ta strony.

Więc my się sparli we trzech. Hukło w zrębie
Kładzonym w klamrę. Puściły odźwierze
Wytoporzone w brazylskim tym dębie,
Tak twardym, że go lud na goździe bierze.
Oberwał Bania skoblicą po gębie,
A tak odźwierka uchwycił się szczerze,
Iż społem na łeb gruchnął. Wtem Zatrata
W pień zaklnie. W szopie nie było psubrata.

Salusia tylko, zaparta ku ścianie
Nosem, jakgdyby pogrześć się w niej chciała,
Trzęsie się, krzyczy, a ono wołanie
Dziecińskie idzie mi, jak nóż, skroś ciała.
Tak tupnę: — «Cichoj, głupia!» — I wnet Banię,
Że to mu gęba nabiegła krwią cała,
Pchnę, rzekąc: — «Bierz ją i prowadź do matki,
A my tu we dwóch wyprawim ostatki!» —

Poszli. Wstawilim dźwierze i od wnętrza
Przyzatajeni, w szpar patrzym. Siarczyste!...
Grają w nas wątpia, że — Matko Najświętsza!
Dygocą ręce, że — Jezu ty Chryste!
Krew aże warczy od wrzątku gorętsza,
A wielkie światło miesięczne, koliste,

  1. ...ze szlaka — z drogi ku barakowi.