Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 368.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Obświeca drogę, gdzie ślemy na wartę
Słuch wytężony i oko otwarte.

Wtem — kroki. Idzie. Widać go zdaleka.
Cygar mu węglem jarzy się u gęby...
Radosny idzie, iż kwieć ów go czeka,
I prosto w księżyc puszcza dymu kłęby.
A jako wilczur, nim śmiercią zaszczeka,
Powoli paszczę wychyla z poręby,
Tak ów stróżliwie obmyśla swe kroki,
Wyciąga szyję i patrzy na boki.

Aż skoczy ku drzwiom i jak po piorunie,
Gruch o ziem, iż się przed niego zwaliły.
Jakże Zatrata na kark mu nie runie,
Jakże nie weźmie młócić, co ma siły!
Jakże mój sękacz przez łeb go nie lunie
Raz, drugi... Wiera, że prasły mu żyły...
— «Waruj od dziewek naszych! Waruj, łotrze!»
— «A gwałcicielu! A czartowski kmotrze!»

Pralim, dopóki wrzeszczał. Gdy ucichał,
Folgowalimy, bo i nam już pięście
Zmogły się i Szwab ostatnim tchem dychał,
A i mój sękacz w setne poszedł częście.
Nagle się dźwignął Szwab, co na to czyhał,
I w łomotanych kości suchym chrzęście
Chwycił krócicę — miał ją za pazuchą —
I prosto zmierzył Rochowi za ucho.

Trzasnę go... Padł strzał, ale zbakierował,
A kula przeszła Szwabowi przez grdycę.
Rzygła krew strugą wysoko na pował,
Zarzężał, iż mu przerwało tchawicę,
Zatrzepał sobą, zaś się rozprostował,
I wnet mu bielmo zawlokło źrenice,