Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 374.jpg

Ta strona została przepisana.

Niemasz-ci na nim ni śladu, ni znaku,
Żeś żył i czekał, aż nędza cię zgniecie...
Prędzej na wichrach dopatrzy się szlaku,
Gdy je ptak skrzydły wartkiemi rozmiecie,
Niźli po tobie, coś przeszedł przez ziemię,
W śmiertelnym znoju dźwigając swe brzemię.

Hej! Gdy tak dumam, jaki mnie nachodzi
Wielki, żałosny dziw, a jaka wieja
Po duszy, jak po pustem polu, chodzi!
Więc gdzież jest onej kotwicy nadzieja,
Gdy niema steru w potrzaskanej łodzi?
Więc gdy dokoła szumi krwawa knieja
I wilcze doły i śmierć i jest trwoga,
To gdzież ratunek nam? I kędy droga?

Jako więc kamień, na głębię ciśnięty,
Pomąci jasną wodę, zanim padnie,
A pisząc koła przez bystre odmęty,
Ruszy te iły, co zległy się na dnie,
Tak we mnie trup ten, ten człowiek zaśnięty,
Co tu tak ciężko padł, tak padł bezwładne,
Ruszył i zmącił duszę, het — aż do dna,
Gdzie jej zwątpiałość siedzi pierworodna.

Dzień wstawał żmudnie. Wschód dymny a skrawy
Wprędce zawlokły mgły brudnemi chusty,
A słońce, jako ten opłatek krwawy,
Chwilę patrzało skroś nich na port pusty,
Iż się pokryły we mgłach maszty, nawy,
I słychać było tylko ślepie chlusty
Morza, co się tam poomacku tłukło
Groźnym warkotem i falą rozhukłą.

Bo dziw, jako ten żywioł bywa zmienny
W pogłosach swoich na dzień i na porę.