Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 375.jpg

Ta strona została przepisana.

Czasem wód ogrom przelewa się senny,
Jękliwy, jakby morze było chore,
Czasem z przepaści krzyk bije bezdenny
I wściekle tłucze w skalistą zaworę,
Że każda kropla osobno kołacze...
A czasem wyje, a czasem znów płacze.

Dziś na wyżynach targało się w sobie
Górnie, potężnie, tajemnie a dziko...
Że choćbyś, człeku, trzy dni leżał w grobie,
Przeckniesz się z martwych pod oną muzyką,
Iż wyda ci się, że Bóg ręce obie
Puścił przez fale harfiarską praktyką
I na tych strunach, co wrą bezsłoneczne,
Pieśń mocy swojej gra i sądy wieczne.

A wtem dzwon huknął, szarpnięty u doków...
Świstnęły ostro wypuszczone pary
I nagły rozruch ciżbiących się kroków
Zawrzał gdzieś zdołu, jak z ciemnej pieczary.
Zgrzytnęły windy na osiach u tłoków,
Opustoszały węglarskie galary,
A tłum roboczy, rzuciwszy swe wory,
Jął się na tamę walić, jak upiory.

Więc jako burza, gdy idąc zdaleka,
Najpierw się mętem powietrznym zaniesie,
Niżeli wichry rozwije, rozszczeka,
A one ziemskie zatrząchnie przyciesie,
I jak wywarta z zabrzegów swych rzeka,
Gdy tamy zerwie precz i z szumem drze się,
Tratując, co jej gdzie na drodze stawa:
Taki mąt głosów szedł i taka wrzawa.

Stanęlim, patrzym. Jescze dymne pary
Kryją rosnący tłum i te mgły sine.