Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 407.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

My tu wyrobkiem... A chociaż nam biedno,
To o powrocie dniem myślim i nocą.
Nic nas nie trzyma tu, tylko to jedno:
Czy płacić statek będzie naszą mocą?
A jak połowę karta, to i dobra!» —
Tu Bandys trzosa obrócił przez ziobra.

Dźwiękło. Wysypał, liczym. Popierw głowy
Wziął się rachować Żuk. Ten był w liczeniu
Majster. Poradził zagajec bukowy,
Choćby dwa morgi, zliczyć na korzeniu
Okiem bez chyby. Umknie mu jakowy
Buczek w Myszyńcu abo na Zieleniu[1],
Za insze — jeno temi brwiami ruszy,
Już go ma! Już mu się nie zawieruszy.

Stoim. Nikt nie śmie poruszyć się krokiem
W ciżbie, żeby zaś nie zmylić rachuby.
Wszyscy wstrzymalim dech, utkwionym wzrokiem
Patrzym w kościstą rękę, w palec gruby,
Sękaty Żuka. A ów rysiem okiem
Po jednej bierze głowy, jak we śruby,
I siwe wąsy zjeżywszy na gębie,
Pomrukiem liczy, jak dęby w porębie.

Aż krzyknie: — «Trzy i czterdzieści jest luda!
Nie setka-ć, prawda, a zawsze tej miary
Podeprzem! zawsze zratować się uda
Co nieco onej polskiej mszy u fary!» —
A wtem przed inszych wyjdzie Jędrzej Gruda,
Rzekąc: — «Ii... mnie ta nie liczyć! Ja stary...
Mnie ta dziś, jutro!» — Tutaj go chrzypota
Chwyci i jak tym suchym krzem szamota.

Odpoczął, westchnie: — «To gdzież mnie w te światy?
W te wielgowody puszczać się? W te chlusty?

  1. T. j. w Zielonej puszczy; por. str. 47, 3.