Że cała izba stała roztrzęsiona
W dygotach szlochu... Tymczasem świt szary
Zasrebrniał. Już te różane wrzeciona
Świetlistą wiją przędź, już te kotary,
Ponabijane gwiazdami mgławemi,
Rozsuwają się i dzień czynią ziemi.
A tutaj trzaby farb, a i malarza,
Coby utrafił ono wniście słońca.
Jako się pierwsza wypłomienia zarza[1]
Z morskich czeluści, gdzieś u świata końca,
Jak się natęża, w moc rośnie, rozjarza,
Jak piórmi trzęsie w tęczach gorzejąca,
Aż na skrzydliskach ze szczerego złota
Wzbije się słońca ptak i ogniem miota.
Tak my wypadli na świat kupą całą,
Jakby skąpani w szumiącej kąpieli
Onego zdroja, co młodość dawało.
Na amen[2] zbytych nędz my zapomnieli...
A tu nam hejnał radosny już grało
Wybuchające słońce z wód topieli,
A morze szło nam łaskawie pod nogi,
Setną w nas siłę czując i duch srogi.
Okręt my widzieć szli. Warowny jeszcze
Był statek. Sterczał teraz na pomoście
Warsztatów, w śruby chwycony i w kleszcze,
Co go trzymały zamczysto i proście.
Znać, że go burze biły, prały deszcze,
Że nim targały wichrów nawałnoście;
Lecz nam się wydał, jako więc ta arka
W potopie. Nikto nie gani, nie sarka.
Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 10 409.jpg
Ta strona została uwierzytelniona.