Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 080.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Słowik był jakoś dziwnie rozkochany,
Żarem syczące, płomienne lał pienia...
Drzewne korony plotły się w sklepienia
Świątyń uroków, pałaców rozkoszy...
W takiem ustroniu, pewna, że nie spłoszy
Lekkich widziadeł rój muszek brzęczący,
Spoczęła senna, a powiew gorący
Malował róże na jej białej twarzy...
Szedłem podsłuchać, o czem ona marzy,
Jakim się pierś jej porusza oddechem,
Z czem się przebudzi — ze łzą, czy z uśmiechem?
Ale muśliny kryły ją zazdrośnie
Przed strzałką słońca, czatującą skośnie
Poza kratami liści i gałązek...
Włos, rozpleciony z jedwabnych zawiązek,
Po trawie spływał niestrzeżony, wolny...
Tuż obok stanął krasny maczek polny
I nie zaręczam, czy nie myślał sobie:
»Ej, pocałuję!... ej, figla jej zrobię!«
A ona z takiem zaufaniem spała
Tuż przy psotniku... Krew we mnie zawrzała!
Ten polny maczek zdał mi się zuchwalcem,
Współzalotnikiem, zdrajcą i padalcem.
Z goryczą w sercu począłem rozważać
Jej dziwną płochość. Mogłaż się narażać
Na to sąsiedztwo? Nie byłaż to zdrada?
Ten maczek stoi, patrzy, choć nie gada,
Ale mu wszystka krew do twarzy bije...
A nuż naprawdę on czuje i żyje!
Stoi tak blizko: dość schylić mu głowę
I pocałować jej usta różowe,
W śnie rozchylone, jak otwarty kwiatek...
A tu drużyna cała traw zielonych
Kiwa się, prawiąc, jakby grono swatek,
Na to wesele zdrajcy zaproszonych!...
Uczułem zazdrość i gniew tak kipiący,
Żem zerwał szorstko tuż nad głową śpiącej