Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 081.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Ten mak obrzydły i zdeptałem nogą...
Ach! zrozumiałem, że zabijać mogą
Ludzie rywalów!... Jam kwiat zamordował!
Lecz znowu żal mi było nieboraka...
A może tylko to przygoda taka,
Że on tam stanął? Może nie całował
Jej nigdy w usta? Może nawet nie wie,
Skąd mu na twarzy wytrysło zarzewie,
Gdy na nią patrzył? Może on niewinny?
Może kochankiem jest ten kwiatek inny,
Co jej za rąbkiem przy piersi usycha?...
Tysiąc podejrzeń gniewnych mnie opadło;
Coś mnie pociąga do niej, coś odpycha,
A zazdrość, jakby szydercze widziadło,
Śmieje się, gwiżdżąc w orzechy leszczyny...
I wszystkie na myśl mi przypełzły winy
Kobiety, Ewy, kochanki wężowej.

Przebyłem straszną godzinę! Surowy
Na nią padł wyrok, bom obwinił śpiącą
O tę woń kwiatów, w powietrzu mdlejącą,
O te tajemnic podpisane znaki
Na skrzydłach posłów miłości, motyli...
O te rumieńce, którymi się maki
Płonią, zdybane w schadzce, jak w tej chwili
Miałem dowody jasne i niezbite...
O te przygrywki pszczółek wyrojonych,
Co lecą w słońcu jasne, złotolite,
Jak straż przyboczna, co hasło podaje,
O wszystkie cienie, kryjące się w gaje,
O wszystkie światła, co drgają w poranku
Na brzóz zroszonych zapłakanym wianku,
O wszystkie wiosny uroki i dziwy...
Byłem surowy, ale — sprawiedliwy.