Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 1 082.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.
VII.

Przed skwarem leśnych szukaliśmy cieni;
A las był pełen tajnych szumów, woni,
Olcha wilgotna bujnie się zieleni,
Jodła żywicę poprzez korę roni,
A biały powój, co tuż obok rośnie,
Ręce na szyję rzuca jej miłośnie.
Był zachód słońca. Przez zielone ściany
Widniał obłoczek, złotem malowany,
Nad ziemią mgliła się wieczorna rosa,
Trzodę zganiała pastereczka bosa,
Do gniazd wracały turkawki i dzierzby,
A mech drzemiący słuchał szeptów wierzby,
Co, rozczesawszy włosy, jako długie,
Schyliła głowę i patrzyła w strugę.

Byliśmy sami, bo dzień nas odbieżał,
Bo między niebem a nami zmrok leżał,
Bo las otoczył nas, niby komnata,
Bo miłość dwoje oddziela od świata...
Milcząc oboje, zasłuchani w ciszy
Przedsennej lasu, wracaliśmy sami;
Wtem słowo: »kocham«, padło między nami,
Jak srebrna strzała... Kto je wyrzekł?... Dziwy!
Zrazu myślałem, że to cud prawdziwy...
I dotąd nie wiem, czy róża, co dyszy
Lubem wzruszeniem, to słowo wyrzekła,
Czy ta konwalja, co się do snu kładła,
Czy ta wiewiórka, co w gąszczu przepadła,
Czy jasność dniowa, która nam uciekła,
Czy ja sam może... Kto zgadnie?... Kto powie?..
Wiosna ukradkiem figle nam płatała...
Swawolne echo śmiało się w parowie...
Spojrzałem — płonie moja lilja biała...
Może to ona?... Zapatrzony, blady,
Otwarłem usta i zapytać chciałem...