Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 2 057.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wy — nie anieli dla mnie, ani czarci,
Ale, ach! duchy słabe i omylne
I ludzie — często też westchnienia warci!
Jakoż mi od was przyjść ma to, co silne,
Co wskrzesić, podnieść i uskrzydlić może,
Jeśli wy sami, jak urny mogilne,
Stoicie, — albo bijecie, jak morze,
Unosząc wszystko w burz własnych odmęty?
Dla mnie, co jasne, słoneczne, to — boże;
Lecz nienawiści duch u mnie — przeklęty,
A ten, kto niesie krzyż razem z nędzarzem
I wierzy w świty przyszłości — ten święty!
A każda boleść jest dla mnie ołtarzem,
A sprawiedliwość — najczystszą ofiarą!
Siła, co jeńców wyzwala z pod jarzem,
Jest mi nadzieją, miłością i wiarą;
Lecz ta, co ludzkość rozdwaja przez wodze,
Klątwą jest naszej małości i karą!

Bez gwiazd, bez słońca drogą tą przechodzę...
Dzień bez uśmiechu, noc bez upojenia,
Jako cień smutny, przemija w mej drodze...
Przecież innego nie żądam promienia,
Prócz przeczuwanych odległych tych świtów,
Co budzą ludów uśpione sumienia,
Prócz cichych wiecznej tęsknoty zachwytów,
Prócz brzasków, które duchy wielkie niecą,
Prócz miłościwych dla smutku błękitów —
I tych łez jasnych, co z oczu mi lecą!



X.

O ludy, zbudźcie wy tego Chrystusa
Z marmurów ciszy!
Bo oto na świat przychodzi pokusa
I otchłań dyszy.