Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 5 275.jpg

Ta strona została uwierzytelniona.

Wiatr, co przez fale słał srebrnych skier deszcze,
Rozwiał ją nakształt lekkich płatków śniegu,
A mewa, krzyki wydająca wieszcze,
Co sobie w skałach szukała noclegu,
Biła ponad nią w dwa skrzydła otwarte,
Na welinową cień rzucając kartę.

A pod ruchomym i lekkim tym cieniem
Widniały zgłoski w języku Arjosta.
I zaraz mogłeś ogarnąć spojrzeniem
Napis tak prosty, jak rzecz sama prosta:
Come il sogno. Tu czuję ze drżeniem,
Że mnie Zoilus w kontuszu wychłosta,
Porwie, oskarży i skaże na grzywny
Za tema obce — i przedmiot tak dziwny.

Lecz cóż ja winna, że z włoskiej gdzieś willi,
Biegnąc do morza, pływaczka nieznana
Rzuciła na brzeg ten tomik idylii,
Co skrzył i szumiał, jak kielich szampana?
I cóż ja winna, że signor Barrili
Wiedział, jak róża purpurą nabrana
Pęka — i szkarłat tajemny rozchyla
Dla przelotnego o brzasku motyla?

Wyznaję owszem — choć może to grzechem —
Żem się tą książką poiła z godzinę
Pod dniem gasnącym już — a więc z pośpiechem,
Bo fale mroczne stały się i sine
I o brzeg biły bardzo smętnem echem,
A ptak, co skalną zamieszkał szczelinę,
Już się ponocną obwołał pobudką
I Włoch czarniawy stał — i czekał z łódką.

Dziś, gdy wspominam powieści osnowę,
To słyszę morza szum i róże widzę
Lekkich chmureczek, rzuconych nad głowę,
I maszt srebrzystej podobny łodydze,