Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 120.jpg

Ta strona została przepisana.
PIOTR.
Co? przez Boga w niebie!

Taki w naturze dzisiaj straszny zamęt,
Że ledwo mogę usłyszeć sam siebie...
Czyś ty zapomniał, że ja od lat pięciu
Krzyczę w obadwa głuche miasta uszy
Wyjątki z Pisma?... Głos mi się naciągnął,
Jak bęben... musi grzmieć, gdy go poruszą

AMONIUSZ.
Cóż tu nowego? Wezwałeś mnie...


PIOTR.
Słuchaj,

Wszystko wre w mieście... lub kipi, jak wrzątek...
Oddechy parą są rozpłomienioną...
Myśli — ukropem... słowa — sykiem żaru,
Kiedy nań padnie jadu lub krwi kropla...
Niema dnia tego — i niema tej nocy,
Żeby morderstwa czerwona kometa
Nie przeleciała nad miastem wzburzonom...
Od czasu, kiedy padła synagoga
Pod toporami chrześcijan, sprośni Żydzi
W zemście się swojej złączyli z pogaństwem...
Wczoraj w ulicy, dziś w amfiteatrze,
A jutro może w pałacu biskupa
Znajdziesz nóż krwawy, mordercę i trupa.

AMONIUSZ.
Jakto, na Boga! czyż braknie wam siły,

By zgnieść garść nędznych, rozproszonych pogan,
Którym zwalono ołtarze — i bogi —
I których szczuje prawo, jako zwierza?

PIOTR.
Nie tak są słabi, jak mniemasz; ich siła

Tkwi jeszcze w każdym odłamie kamienia