Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 128.jpg

Ta strona została przepisana.

Niech lud raz na nią oczy śmiało zwróci,
jako na słońce zachodzące w ciszy,
Kiedy już blaski zgasi jaskrawe...
Niech raz jej imię obiegnie po placach,
W ustach pospólstwa — i zmiesza się z błotem,
Które tak łatwo podjąć — i w twarz rzucić,
A ja przysięgam, że rozdmucham iskrę
W pożar, co zajmie ten dom, od różycy
Kolumn do podstaw... Cóż? — chcesz mi pomagać?

AMONIUSZ.
Przeciw poganom — tak! — Lecz ja chcę jawnie

Iść, jako rycerz chrystusowy, śmiało
W błękity nieba o dniu jasnym parząc,
Rychło aniołów posiłki nadlecą...
Chcę iść, toporem zdruzgotać te mury —
I wywlec bladą tę — i chrzcić ją we krwi —
I na objatę złożyć Panu Bogu
Za grzechy własne — i całego świata...
Ja chcę na czele mnichów moich czarnych
Jako szarańcza spaść na tę stolicę,
O wschodzie słońca różową w swej bieli,
Żeby poganin krzyczał: »Klęska!... klęska!...«
I nie tym krzykiem krew popędzał w żyłach...
Chcę iść na czele rozognionych twarzy,
Co płonącemi źrenicami palą,
Jako czerwonem żelazem — pierś wroga...
Ja chcę chorągwi i hymnów i krzyża —
I słońca, coby wkładało na czoło
Złocistą glorję... chcę tłumów — i Boga!

PIOTR.
Więc ja sam zrobię...
(schyla się — i unosi trupa)
...O! jak on ociężał...


AMONIUSZ.
Krew mu się z rany rzuciła... o Chryste!