Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 208.jpg

Ta strona została przepisana.
SYZYF.

O, źle!... Z większą rewerencyą poczynać z nim trzeba.

PROMETEUSZ.

Ale dlaczego tam taki łomot? Co ty właściwie robisz?

SYZYF.

Nie wie... Może i nie od Zeusa idzie? W każdym razie ostrożnie z nim trzeba. (Woła) Głazy pod górę toczę. Głazy osypują się i okruchy w dół lecą.

PROMETEUSZ.

Okruchy? Nie myślałem nigdy, żeby okruchy mogły sprawiać tak wielki hałas — tak nieznośny, wszystko głuszący hałas!

SYZYF.

Tak, gdy w przepaść lecą. Zwykle też otrącają i skałę samą.

PROMETEUSZ.

Czy prędko skończysz tę swoją robotę?

SYZYF.

Czy ją skończę? Nic nie wiem. O skończeniu żadnem nie słyszałem. Jakże chcesz? Toczę głazy, a one się walą w dół, a ja znów toczę. Jakiż tu może być koniec? Sam powiedz, czy tu może być koniec jaki? Śmiałbym się z pytania twego, gdyby nie to, że mi pyły zasypują oczy do łez...

PROMETEUSZ.

Czy za pokutę zadano ci tę pracę, biedaku?

SYZYF.

Jakto: za pokutę? Nie rozumiem ciebie.