Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 229.jpg

Ta strona została przepisana.

Teraz rozważam. Teraz mi ramiona mdleją, teraz się ociągam, sam nie wiem, dlaczego...

ECHO.

...Dlaczego...

SYZYF.

Bogdajbym cię nie znał! Między te ciche skały puściłeś głos, głos, który je zamieszkał i wielomównemi uczynił.

Dawniej powtarzały tylko huk głazów, albo krzyk mój, albo milczenie. Moc w tem była. Moc, powiadam ci, była i życie. Teraz szepcą. Nauczyły się szeptów dziwnych, drażniących; szeptów, które mają twarze. Czasem twarze te są groźne, czasem szydercze, czasem zalane łzami. Ich niepokój rozdziera mi duszę. Żadna z nich nie jest spokojną. Czasem bije się to w ciemności lotem nietoperzowym; czasem wysuwa z kąta, jak długie, długie żądło, i syczy: Dlaczego?

ECHO.

...Dlaczego...

DALSZE ECHO.

...Dlaczego...

SYZYF.

Słyszysz je?

Skorpiony po ciele mojem chodzą i niedźwiadek lega za mną i żmija okręca się około nogi mojej, a szkody mi nie czynią. Lecz to jedno słowo zabiło ranie.

Czasem ono jest tak małe, jak ziarnko piasku, pod powieką tkwiące, które ci źrenicę krwawi, czasem tak wielkie, że mogłoby rozsadzić całą tę jaskinię.

Czasem jest jak klin, do mózgu zabity, czasem jak szpara w piersi, przez którą ucieka życie.