Strona:PL Maria Konopnicka-Poezye T. 7 237.jpg

Ta strona została przepisana.
PROMETEUSZ.

Byłem pewny, on! Stopy, które pójdą w przyszłość. Ramiona, które pochwycą życie. Pierś, która wyda ostatni okrzyk tryumfu, zanim nastanie wielka cisza ziemi. On, budownik jutra...

Lecz iskra? Gdzie iskra moja?

SYZYF.

A! To ty, rozdawaczu jasełkowych świeczek? Ty, którego miałem za orła? Ha! ha! Nie myślałem nigdy, żeś tak marnem lichem! Mniemałem cię być większym, tęższym, a nadewszystko silniejszym! Dużo silniejszym! Patrz, patrz, jak się to zabawnie wyświęca! Ha! ha!... Za orła go miałem! Za Zeusowego!... O, ja czerwienny głupiec! Nieboraczysko! Toż to ledwie skóra a kości! Skądże ty idziesz, chudziaku? Czy może znów jaką latarkę za pazuchą niesiesz? Jeszczem od swędu tamtej nie odczadział. Widzisz, co się z niej narobiło swędu? Spojrzno tam, ku miastu!...

Patrz, patrz! A ja z nim gadał, jak z bogiem! O marnoto wieczna!

PROMETEUSZ.

Wielki, potężny, siłę swą czujący! Takim go chciałem. Takim go marzyłem. Rodziciel plemion i wieków... On!

SYZYF.

Gada, jak szaleniec. Komar, któryby oszalał, nie inaczej brzęczałby nad uchem mojem... Czy masz gorączkę, kochanku?

PROMETEUSZ.

Prędzej... prędzej tchnąć ogień boski w tę potężną glinę! Prędzej pierś mu rozdmuchać... Iskra... Gdzie iskra, którąm ci powierzył?...