Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/60

Ta strona została skorygowana.

ka wyręczała matkę, ujadając się o każdy grosz z kupującymi.
Mowa jéj posiadała dziwną obfitość określników, improwizowanych naprędce, chwytanych w powietrzu, któremi zasypywała męża, furmana i parobka, wydając polecenia różne.
Od chwili, kiedy postawiła dużą swą, płaską nogę na progu domu tego, znać było, że obejmie go w posiadanie wyłączne, że będzie tu panią.
Uriel, ze swoją postawą szczupłą i pochyloną cokolwiek, z twarzą bladą i nieruchomą, jak cień snuł się w milczeniu. Przy téj kobiecie, zbudowanéj silnie i rozwiniętéj okazale, wyglądał na wyrostka niemal.
Znoszono kufry, przestawiano sprzęty; nowa gospodyni opatrywała rzecz każdą.
Nawinął się Michałek.
— Czyje to? — rzuciła Hana.
Franek uśmiechnął się.
— Nie wiem, majster wiedzą.
— Sierota — pochwycił Uriel.
— Jaka sierota?
— Z drogi podjąłem; podziać się nie ma gdzie.
— Nu, ludziom go dać.
— Bułką się na dzień wyżywi, pod szopą sypia... smutno tak samym.
Hana błysnęła okiem.
— Jakto samym? co to samym? czemu to ma być samym? co to takie rzeczy gadać?
Mówiła, oddychając szybko; snadź kwestya ta wprawiała ją w rozdrażnienie.
Uriel spuścił głowę, czuł się winowajcą, milczał.