— Wartownik śpi, ale siekiera jest.
Wziął dziecko za rękę, chłopczyna uczuł zimny i sztywny uścisk jakby żelaznych kleszczy.
— Pójdź! — rzekł parobek krótko.
Zeszli ostrożnie po wiązaniach tratew, aż do miejsca, gdzie ognisko wartownika czerwonemi językami pełzało po smolnych polanach. Mowsza stał przy ognisku z miną obojętną, znudzoną; gdy Franek z chłopcem nadszedł, zwrócił się do nich i rzekł:
— Kanalia ten Szymek! spił się, zamiast ognia pilnować. Winien mi rubla, umyślnie przyszedłem...
Mówiąc to, butem kopnął źle ułożone ognisko które w trzeszczących rozsypawszy się głowniach, przygasać zaczęło.
— Czego ten pies tak wyje? — zapytał chłopiec zcicha. — Franek! wróćmy lepiéj na szlaban... Mnie strach czegoś.
— A coś ty, baba? — zawołał grubym, zmienionym głosem parobek. — A bodajżeś zdechł! — dodał, rzucając zapalczywie kawałkiem drewna na psa, który zaskomlał żałośnie i do nóg leżącego Szymka przypadł.
Mowsza miał minę zafrasowaną i w głowę się drapał.
— Sam nie wiem, iść, czy czekać — bąknął.
— Czekajcie za mną — rzekł Franek, z gorączkowym pośpiechem siekierę chwycił i odszedł na brzeg najdaléj ku środkowi rzeki posuniętéj tratwy. W chwilę potém rozległ się głuchy trzask pękającego lodu.
Chłopiec, który do żyda zdawna instynktowny wstręt uczuwał, nie chciał pozostać przy ognisku, ale z parobkiem poszedł przypatrywać się robocie. Myśl, że połów zaraz się zacznie, uspokoiła go nieco; nie
Strona:PL Maria Konopnicka - Cztery nowele.djvu/85
Ta strona została skorygowana.