Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/3

Ta strona została uwierzytelniona.

starczały jéj zamało do poruszania długiego pociągu, w którym wagony towarowe przeważały o wiele ilość pasażerskich.
Pomiędzy podróżnymi nie było rozmaitości, jaką zwykle spostrzedz można na innych liniach kolejowych. Odnoga kolei warszawsko­‑łódzkiéj kończy się w Łodzi, więc w wagonach siedzieli tylko podróżni, których celem było miasto fabryczne. Podróżni należeli przeważnie do niemców i żydów; ci ostatni mieścili się w trzeciéj klasie, wraz z mnóstwem pakunków, koszyków, tobołków zapełniających szczelnie wagony. W pierwszéj klasie, mającéj tylko dwa przedziały, siedziało kilku przemysłowców; w drugiéj było kilka kobiet, żon urzędników fabrycznych, kilku handlarzy, rękodzielników, nawet fabrykantów nie należących do arystokracyi finansowéj. Język niemiecki panował wszędzie, w trzeciéj tylko klasie mieszał się z pokrewnym sobie żargonem żydowskim.
Zresztą podróżni znali się prawie wszyscy pomiędzy sobą przynajmniéj z widzenia, wszyscy naprzykład wiedzieli, że w pierwszéj klasie jedzie właściciel wielkiéj przędzalni Pifke, wraz ze swą córką panną Amalią, która świeżo w Berlinie ukończyła pensyonat. Wszyscy wiedzieli także, iż w tym pensyonacie, przeznaczonym dla córek bogatych rodzin, panna Amalia zostawała od lat czterech, a nawet, iż miała za koleżanki Hoch‑Geborne, pomiędzy któremi były trzy baronówny i dwie hrabianki. Sama pani Pifke opowiadała o tém każdemu bez wyjątku, nawet służbie domowéj.
Pomiędzy towarzystwem złożoném z przemysłowców i handlarzy, zajmujących wszystkie szczeble drabiny społecznéj, a porozumiewających się pomiędzy sobą obcym językiem, wyróżniał się odrębnym typem młody podróżny siedzący w wagonie drugiéj klasy. Nie mieszał się on do rozmów prowadzonych po niemiecku; widocznie otaczający go ludzie byli mu zupełnie obcy; znać w nim było człowieka należącego do innych warstw społecznych, a nawet człowieka innéj rasy.
Postać jego kształtna, choć bardzo szczupła, świadczyła o większém wyrobieniu nerwów niż mięśni, wyróżniał się też wśród roztyłych ciał współtowarzyszy podróży. Był to jeden z ludzi, których rysopis opiewałby niemylnie, iż mają wzrost średni, nos średni, usta średnie, włosy, oczy i zarost ciemne, a znaków szczególnych żadnych.
Ale wpatrzywszy się bacznie w twarz jego, łatwo było dostrzedz, że te ciemne oczy, pełne rozwagi i skupienia, rzucały niekiedy błyskawiczne promienie, że na ustach ukrytych pod lekkim zarostem gościł przenikliwy uśmiech badacza, że w twarzy wyrazistéj były ślady burz, które zostawiły na niéj ślad niezatarty, że nos dość wielki, choć kształtny, świadczył o silnéj woli i silnym charakterze, a szerokie czoło zapowiadało rozwiniętą intelligencyą.
Milczący, wsunięty w róg wagonu, spoglądał przez otwarte okna na żółte ściernie, pozostałe po ściętych zbożach, które gdzieniegdzie przecinał ciemny łan kartofli lub dojrzewającéj tatarki, to znów zwracał oczy na towarzyszy podróży. Było ich trzech. Atletyczny, rudobrody i rudowłosy mężczyzna, lat może pięćdziesięciu kilku, z ogromnemi, opalonemi rękoma i niewielkiemi oczami, na którego twarzy znać było wytrwałość i bezwzględność, cechujące rasę germańską. Człowiek ten był jak u siebie, wszystkie wolne miejsca założył swojemi pakunkami, otwierał i zamykał okno nie oglądając się na innych podróżnych, palił cygaro, osadzone w drewnianą fajeczkę, przedstawiającą głowę żołnierza w pikielhaubie, i spluwał nieustannie na wszystkie strony.
Przy nim siedział syn jego zapewne, równie olbrzymiego wzrostu a z tak potwornie długiemi rękami i nogami, iż te zdawały się do kilku ludzi należeć. Podobny był do ojca, tylko twarz młodzieńcza pozbawiona jeszcze zarostu wyglądała tak, jakby matka natura nie zadała sobie pracy wykończyć jéj należycie, jakby w nim mieszkał człowiek pierwotny w całéj swéj dzikiéj sile, a zamiast uczuć tylko instynkta odzywały się gwałtownie. Blade jego oczy patrzyły bezmyślnie, zwracał się ze wszystkiém do ojca, jakby zdolny był tylko odbierać rozkazy, niby dobry żołnierz, z którego jednak nigdy oficer wyrobić się nie da. Żołnierzem za to był doskonałym, świadczył o tém bezmyślny upór rasowy, widoczny nawet z kwadratowéj brody i ostrych zarysów ust mięsistych.
Trzeci podróżny różnił się od dwóch poprzednich nie tylko pełnością twarzy i kształtów ciała ale i dobrodusznością, która jednak nie była pozbawioną pewnéj przebiegłości. Pulchna jego niewielka osoba była w ciągłym ruchu; rumiane, wygolone i wypogodzone oblicze, z wypukłemi oczami, zdawało się szukać przedmiotu lub osoby, z którąby się mógł,podzielić dobrym humorem i wesołemi uwagami, jakie mu się ciągle na myśl nasuwały.
Znał się z dwoma towarzyszami podróży i zagadywał do nich po niemiecku, ale towarzysze byli milczącego usposobienia. Starszy odpowiadał zwykle ja, ja, spluwając za każdym razem; młodszy nie odpowiadał nic, pomimo, że towarzysz zwał go „Lieber Fritz”, śmiał się tylko od czasu do czasu jowialnie i wówczas pokazywał ostre, żółte zęby.
Z tego zapewne powodu, gadatliwy z natury podróżny zwrócił się do milczącego towarzysza; bądź to jednak, iż zauważył go już w Koluszkach, bądź z powodu, iż był trochę fizyognomistą, zapytał odrazu po polsku:
— Pan pewno jedzie tędy pierwszy raz?
— Pierwszy raz — odpowiedział młody człowiek.
— Ja zaraz to poznał — wyrzekł uradowany ze swojéj przenikliwości. — A na długo pan do Łodzi? — pytał z akcentem niemieckim ale dość poprawnie.
— Nie wiem jeszcze, to zależeć będzie od wielu okoliczności.
— Rozumiem! czy pan tam będzie długo czy nie, to dopiero pokaże Geschäft. Łódź dobre miasto, bardzo dobre miasto, piękne miasto, kto ma rozum będzie miał pieniądze. Nicht wahr, panie Holzberg?
Zaczepiony w ten sposób podróżny, spojrzał z pod zwisłych brwi na niepozorną postać młodego człowieka, splunął dwukrotnie i zaczął kiwać głową. Czy był to znak, iż rzeczywiście kto ma rozum może w Łodzi zrobić pieniądze, lub też miało znaczyć powątpiewanie o rozumie mieszczącym się w tak wątłém ciele — trudno było odgadnąć.
— Tak, kto ma głowę na karku i ręce do pracy, ten będzie miał pieniądze. Ot der Herr Pifke, co to jedzie w pierwszéj klasie, ja go znał jak on był taki biedny, że jego żona musiała sama sobie wodę nosić, a teraz ma taką wielką fabrykę, co zajmuje może tysiąc robotników. Wystawił sobie pałac, jak jaki książę, córki chowa z hrabiankami, synowie jego to są takie piękne oficery w pruskiéj armii, a on sam, kiedy powie słowo, to go wszyscy słuchają.
Od chwili gdy podróżny wymówił nazwisko Pifkego, ten, którego nazwał Holzbergiem, słuchał ze szczególną uwagą; potem zaczął po niemiecku dodawać rozmaite szczegóły, służące do objaśnienia wielkości fabryki Pifkego, jéj wartości, machin jakich używała, a wreszcie wspaniałości mieszkalnego pałacu. Zakończył energicznym wykrzyknikiem:
Der ist ein Mensch!
I splunął z zapałem.
W téj chwili pociąg wjechał w rodzaj parowu, po którego dwóch stronach wznosił się las iglasty; z poza niego wyłaniać się zaczęły olbrzymie kominy fabryk, buchające czarnym dymem a tak wysokie, iż wobec nich pięciopiętrowe gmachy fabryczne zdawały się być karłami. Kominy, jakby nieusypiające nigdy strażnice, panowały nad miastem, które zdaleka wyglądało malowniczo, przerznięte obszernemi szlakami zieleni, otoczone wieńcem lasu, z budowlami czerwonego koloru, wśród szaréj barwy domów.
Młody podróżny przez okno wagonu przyglądał się temu widokowi ciekawie, gdy nagle ktoś uderzył go przyjacielsko po ramieniu.
— Tam oto — wskazywał i mówił wesoły towarzysz — tam oto jest fabryka pana Pifkego!
Wiadomość ta nie bardzo interesowała młodego człowieka, spojrzał przecież na okazałe gmachy, ku którym wyciągniętą była ręka gadatliwego podróżnego.