Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/5

Ta strona została uwierzytelniona.

tanka ta nie miała nic wspólnego z warstwą towarzyską zwykle noszącą to miano. Nic dziwnego, wszakże naturalném prawem śmietanka stosować się musi do mleka, z którego się tworzy.
Krzesławski rozglądał się w około z widoczném zdziwieniem, zatrzymał się nawet chwilę jakby niepewny, gdzie się znajduje. Może byłby się cofnął i wyszedł szukać innéj jadłodajni, ale wzrok jego padł na młodego blondyna, siedzącego samotnie tuż przy drzwiach. Czekał też widocznie na obiad a dla zabicia czasu przeglądał łódzki Tageblatt, leżący na stole wraz z Lodzer Zeitung i kilkoma pruskiemi czasopismami. W chwili właśnie gdy Krzesławski stał na progu, blondyn podniósł machinalnie głowę z nad gazety i oczy ich spotkały się z sobą.
— Krzesławski! jak Boga kocham! — zawołał blondyn, zrywając się z miejsca.
— Brzeźnicki! Ty tutaj?
Dwa wykrzykniki, wydane jednocześnie, zgłuszone zostały gwarem panującym w sali.
— Siadajże, siadaj — mówił Edmund Brzeźnicki, sadowiąc znajomego przy swoim stole. — Dawno tu jesteś? zkąd przyjeżdżasz?
Mówiąc to, wpatrywał się w Krzesławskiego z serdecznym uśmiechem.
— Przyjechałem ostatnim pociągiem.
— I na długo?
— Kto wie? może na zawsze.
— Na zawsze! ty! w téj przeklętéj dziurze.
Jan uśmiechnął się.
— Nie szukam zabawy, tylko pracy.
— To jak ja!
Spoglądali milcząco przez chwilę na siebie, jakby badając wzajem różnice, jakie czas przyniósł każdemu z nich. Snadź te lata uwydatniły się wyraźnie; życie położyło na nich swój ciężki stempel, bo ani jeden, ani drugi nie mieli już téj swobody oblicza, cechującéj pierwszą młodość. Na Edmundzie widne było przygnębienie człowieka, który walczyć nie umie; na energicznéj twarzy Jana wyryły się burze i cierpienia, które przyniosły przedwczesną dojrzałość ale złamać nie zdołały.
— Pięć lat minęło — zaczął Edmund — jak skończyliśmy uniwersytet: ty doktor, ja prawnik.
— Pięć lat — powtórzył Jan z namysłem — a zdaje mi się, że wieki oddzielają mnie od téj chwili dojrzałości.
— Słyszałem coś o tobie, podobno odziedziczyłeś niespodzianie jakiś majątek?
— Niema o czém mówić — odparł prędko — nie zmieniło to nic ani w mojém położeniu, ani w planach przyszłości, zyskałem tylko trochę swobody, możność dalszych studyów — więcéj nic!
Kelner zbliżył się do nich i zapytał po niemiecku o rozkazy. Jan odpowiedział po polsku; Edmund nie zauważył téj sprzeczności i mówił daléj:
— Skoro masz swobodę, cóż może cię zmuszać do obrania takiéj jak Łódź siedziby? Tutaj osiadają tylko tacy jak ja biedacy, zmuszeni szukać powszedniego chleba.
— I zdobyłeś go?
— O chleb wszędzie trudno — mówił Edmund pochmurno — a w Łodzi może trudniéj niż gdzieindziéj, choć przewija się tu tyle milionów. Konkurencya wściekła, a przytem...
Wzruszył lekko ramionami, jak człowiek zniechęcony, i dodał:
— Niemcy protegują tylko swoich, i żydzi tylko swoich...
— A my?
— Mój kochany, my nie doszliśmy jeszcze do téj doskonałości, byśmy protegowali także swoich; i podobno dlatego głównie taka u nas bieda.
Spoglądał na doktora oczyma, które w téj chwili były bardzo smutne.