Strona:PL Morzkowska Wśród kąkolu.djvu/6

Ta strona została uwierzytelniona.

— Doktor zawsze znajdzie sobie praktykę, a zresztą niewiele mi potrzeba.
— Ależ świat tutejszy ma doktorów niemców, którzy mówią jego językiem, kształcili się w jego szkołach, podzielają jego idee, a nadewszystko kłaniają się nizko przed potęgą, jaką kapitał reprezentuje. Gdybym mógł, jednéj chwili strząsnąłbym proch z obuwia mego i wyniósł się ztąd czémprędzéj. Wierz mi, tu jest atmosfera zabójcza!
— Tém pożyteczniejszy może być lekarz.
— Wiesz przecież, że mówię o atmosferze moralnéj, o téj gorączce złota, która porywa tu wszystko i wszystkich.
— Alboż inaczéj dzieje się gdzieindziéj? Ludzie są wszędzie ludźmi.
— Ludzie są ludźmi, ale stosunki tutejsze potęgują tę moralną zarazę.
— Tém bardziéj trzeba przeciwko niéj działać.
— Tak wszyscy mówią z początku... a potem... potem...
Oparł czoło na ręku i spoglądał przed siebie ze smutnym wyrazem, jaki zwykle cechuje bezsilnych.
Służba tymczasem przyniosła obiad. Edmund zapotrzebował czegoś i odezwał się po niemiecku.
Jan podniósł głowę.
— Czy i ty także? — zapytał.
Fala krwi oblała twarz Edmunda.
— Ot widzisz — wyjąkał — tu wszystko po niemiecku. Z początku to razi, ale jak tu pomieszkasz lat parę — sam jak ja będziesz się odzywał.
— Zdaje mi się, że nie.
— Bo wierz mi, tu jest źle bardzo tym, którzy inaczéj mówią i myślą; tacy nie mają tu co robić.
Mówił to ze smutkiem wielkim, który stał się u niego górującą nutą. Znać w nim było miękką naturę, pozbawioną zupełnie siły oporu.
— Gdybyś wiódł takie życie jak moje...
Podniósł niebieskie oczy na towarzysza, chcąc mu się poskarżyć i zaczerpnąć siły w jego spojrzeniu, ale wzrok Jana był spuszczony.
— Co ty wiesz o mnie? — spytał porywczo — lepiéj o tém nie mówić.
— Już myślałem, że się tu zżyłem — ciągnął daléj Edmund — przywykłem, poddałem głowę i serce, ty znowu przynosisz mi uczucia, myśli, marzenia dawne, które powszednie życie zgłuszyło. Na co? Wszak one ziścić się nie mogą. Dlaczego tak na mnie patrzysz?
Rzeczywiście młody doktor wpatrywał się badawczo w twarz swego towarzysza, a wzrok jego przenikał do głębi i budzić się zdawał zamarłe pierwiastki.
— Nic — odparł. — Przypominam tylko sobie...
— Co?
— Choćby ten dzień, kiedy my dwaj i kilku jeszcze innych kolegów, idących razem od pierwszych klas gimnazyalnych, żegnaliśmy się po złożeniu uniwersyteckich egzaminów.
— Ach! byliśmy wówczas jeszcze prawdziwemi dziećmi, mieliśmy piękne marzenia.
— Dlaczego je wyśmiewasz? Ideały młodzieńcze powinny zawsze przyświecać ludziom w drodze życia, jeśli rzeczywiście są ludźmi.
Mówił to z wielką prostotą, jakby chodziło o rzeczy zwyczajne, nie ulegające żadnéj wątpliwości, jakby nie rozumiał rozkładowéj siły życiowych prądów.
— Ależ w takim razie, czemu nie szukasz odpowiedniejszego środka dla wprowadzenia w czyn swoich teoryi?
Edmund wypowiadał te ostatnie wyrazy z rodzajem irytacyi.
— Czemu? — zawołał Jan — ty na seryo pytasz mnie czemu?
Zdawało się, że wzbierały w nim fale uczuć. Przez chwilę twarz jego zapłoniła się, jakby padły na nią odblaski ognia, ale to trwało krótko; zapuścił na oczy rzęsy i po chwili mówił już głosem zwykłym, nieco tylko drgającym i stłumionym:
— Pociąga mnie tu moja specyalność. Zagranicą będąc zacząłem studyować choroby, jakie są dziedzictwem rozmaitych przemysłów. Łódź dla mnie jest wybornym punktem obserwacyjnym.
Mówił to już z zupełnym spokojem.
— Ha — szepnął Edmund — jesteśmy w wieku specyalności. Każdy ją mieć musi.
Rozmowa rwała się chwilami. Od czasu rozstania się obadwaj poszli snać innemi drogami, wyrobili sobie odrębne pojęcia, do których każdy z nich powracał mimowolnie.
Restauracya zapełniała się coraz więcéj, na wszystkie strony słychać było mowę tylko niemiecką.
— Powiedz mi — spytał nagle Krzesławski — czy tu niema innéj restauracyi?
Edmund zarumienił się znowu.
— Jest — odpowiedział nieśmiało, gdyż czuł na sobie badawczy wzrok kolegi.
— I ty się tutaj stołujesz... i mnie tam nie zaprowadziłeś?
— Widzisz, tu wszyscy się schodzą...